www.um.pabianice.pl
Pabianice znajdują się w aglomeracji łódzkiej. Stanowią zarazem centrum 120-tysięcznego powiatu. Funkcjonują tutaj najważniejsze dla społeczności instytucje i urzędy. Miasto liczy 58 tys. mieszkańców i obejmuje obszar 33 km2.

Schludna mieścina

A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkę

Opiekun Domowy - latem 1868 roku- opublikował reportaż Franciszka Gumowskiego (1840-1900, lekarz i literat) zatytułowany „Podróż nad Wartę”. Autor jechał z Warszawy do Kalisza. Najpierw poruszał się pociągiem, a od Łodzi furgonem pocztowym. W Pabianicach znajdowała się stacja pocztowa, gdzie zmieniano konie i pojazdy, a podróżni mogli rozprostować nogi, zaczerpnąć powietrza i obejrzeć miejscowe atrakcje.

(…) Po godzinie trzeciej z południa stanąłem już w Łodzi. Tutaj niestety droga żelazna się kończy, a następna podróż ku Kaliszowi i warcie odbywa się jak kto chce: pieszo, żydowskim omnibusem lub pocztą – stosownie do upodobania i zamożności. Dwanaście mil miałem jeszcze przed sobą, więc nie dziw, że podróż piesza nie zachwycała mnie wcale. O omnibusach zaś żydowskich tyle już słyszałem i czytałem najróżnorodniejszych zalet, że choć jestem amatorem przygód i rozmaitości, postanowiłem przecież zdrów i z całymi kośćmi stawić się przed mymi znajomymi. Dlatego też za najlepszą jak na ten czas osądziłem jazdę pocztową. Zapisawszy się więc na kurierkę i po skromnym w cukierni posiłku, korzystając z trzygodzinnego czasu, udałem się obejrzeć miasto Łódź. (...)

Nareszcie odezwał się sygnał pocztowy, co było znakiem, że czas już siadać i zajmować stosowne do porządku należące się miejsca, bo niedługo pojedziemy dalej. Spieszyłem jak mogłem najprędzej, ale gdzie tam : kto pierwszy ten lepszy – każdy sadowił się podług upodobania, ani ładu, ani składu, istny obraz końca świata. Wybrani czyli prawica zasiedli miękko i wygodnie jak w raju, potępieni zaś albo lewica, do których i ja się zaliczyłem, skazani zostali na okropne męki do ciasnej jakiejś budy będącej niegdyś plauwagą, gdzie wraz z pocztylionem i konduktorem cierpieć musieliśmy nieznośny zaduch paku i lakieru, wulkanicznie wstrząśnienia i bardzo naturalny z tego ból głowy.

Ruszyliśmy. Koła po bruku bębnią, trzeszczą i turkoczą, pocztylion trąbi, domy i fabryki znikają jedne po drugich, czasem tylko kto stanie i popatrzy za nami, gdzieniegdzie znów w oknie pomiędzy kwiatkami ukaże się jakieś oczko czarne, piwne lub błękitne. Pomału, pomału i tego nie widać, i to zniknie, tylko zazieleni się łączka, zaszczeka, zawarczy pies, zaszumią topole, coraz ciszej, ciszej, póki nie wyjedziemy na szosę, bo tu znów hałas i turkot, tylko że już za miastem, za fabrykami nie pośród kamienic i cegieł, ale na równej drodze, mając dokoła łany zasiane pszenicą, żytem, owsem i tym podobnymi produktami.

- A dobrze tam panom siedzieć? – zapytał nas z kozła troskliwy konduktor.

- Niech licho porwie – była nasza odpowiedź.

Rzeczywiście, buda którą nam dano, ciasna była jak prasa i trzęsła niemiłosiernie, a pomimo pięknego dnia i całej świeżości powietrza w rozkwitniętej naturze, nam przecież duszno było i parno jak w piecu. Toteż nikt nic nie mówił, tylko pocił się, sapał, spluwał i klął ze złości w duchu.

- Nie zauważyliście też panowie tego ostatniego domu na końcu miasta? – odezwał się znów do nas ten sam głos z kozła.

- Aha – bąknąłem mu dla zaspokojenia.

- Dom piękny, ani słowa. Ale nikt nie zgadnie do kogo należy. Proszę panów należy do takiego człowieka, który ani grosza nie miał przy duszy. Żona i dzieci zmarły mu z głodu, a on nie wiedział co robić, do czego się wziąć, bo zdawało mu się, że nic nie potrafi. Bogu dzięki miał przecież jeszcze serce w piersi. Pewnego razu ostatnie już maleńkie dziecko czołga mu się do nóg, sinieje, kurczy się i woła – chleba! Kiedy to zobaczy, kiedy to usłyszy, jak się nie zerwie, jak pójdzie … Przychodzi niedługo i czy kto uwierzy, przynosi ze sobą mleko, bułki, masło i jeszcze parę złotych w kieszeni. Dziecko uratował, a sam zapisał się na robotnika do fabryki. Pracował jak tylko mógł, pracował z całej siły i ot - lata potem kupił sobie za uciułane pieniądze ten murowany domek i dziś żyje zdrów szczęśliwy i szanowany przez wszystkich. Co to człowiek może jak chce!

- Ej, gdzie tam – odrzekł na to pocztylion.

- No, albo co? – spytał niby urażony konduktor.

- O, o! A któżby nie chciał, toć i ja chcę bardzo wiele, pracuję niby wół, opędzam się z koniskami, nie pytam – dzień czy noc, mróz czy gorąco, choćby pioruny biły, jadę kurierką, ekstrą, sztafetą, trąbię, że ledwie mi gardło nie pęknie, i cóż mam? Nic a nic. Ej, co tam pan gada, już ja miarkuję, że nie tak.

- Gorzałeczka, bratku, gorzałeczka! .. A tamten jej nie pił, to i nie dziw, że ma mająteczek.

- Ehe! Kto go tam widział, a że bogaty, no… bo to pan nie wie, co o nim ludzie mówią.

- A i cóżby mieli mówić?

- Bo niby to pan nie wie. Jużci że ma z diabłem spółkę…

- Zamknąłbyś gębę, głupi jakiś ośle… A toś też ruszył rozumem. Patrzcie no, z diabłem spółkę… Z jakim diabłem? A cóż to tu diabeł do tego, czy kto bogaty czy biedny. Takim sposobem, to każdy, któremu się dobrze powodzi musiałby podobne spółki zawierać. Głupiec jakiś… A to i wasz proboszcz pewno z diabłem w spółce, ha, nie? A widzisz. Nie pij, nie hultaj, ale grosz do grosza, to będzie najlepsza spółka.

Długo się jeszcze w podobny sposób sprzeczali, a ja pomimo chęci wsparcia argumentów konduktora, musiałem nic nie mówić, bo nieznośna buda rzucała nami jak piłką. Raz siedziałem wysoko, drugi raz na dole, to rzucałem się w bok, to znów sam odbierałem boksy i szturchańce. Zacisnąłem więc tylko żeby i litując się nad brakiem oświaty pocztyliona, stałem się, że tak powiem, automatem i z zazdrością spoglądałem na swobodnie kręcących się w polu chłopków, na pasterzy, na śpiewające wesołe piosenki dziewoje – aż nareszcie uczułem, że jedziemy po bruku. Wyglądam oknem, patrzę – chwała tobie Panie, to miasto Pabianice.

No pomyślałem, przecież człek sobie trochę odpocznie, odetchnie, wyprostuje kości, a może przy zmianie koni i lepsze, wygodniejsze mi się miejsce dostanie. Jak tylko stanęliśmy przed pocztą, pobiegłem zaraz do będącej naprzeciw cukierni i ze spotęgowanym pragnieniem wołałem o szklankę lemoniady. Odpowiedziano mi, że nie ma.

- To choć czystej wody z cukrem.

- Zabrakło.

- Może pan masz kufelek piwa?

- Przecież tu cukiernia a nie bawaria.

- To proszę już o szklankę herbaty.

- Zaraz, tylko samowar nastawię.

- A cóż to za cukiernia, u Pana Boga, kiedy w niej nic nie można dostać!

- Owszem panie, jest wszystko. Mam bułki, obwarzanki, wódkę, serdelki, kiełbaski, salc…

Nie słuchając dłużej tej rzeźniczej litanii wybiegłem na ulicę jak bomba a napotkawszy czyjąś służącą, niosącą wodę, przy jej grzeczności napiłem się tyle ile chciałem i jakoś powoli, powoli zacząłem przychodzić do siebie, rozglądając się wokół, niby ten ogłuszony ptak na pustyni, którego rzeźwią chłodne krople rosy.

Nad wszelkie spodziewanie spotkałem się też tutaj z dawnym mym szkolnym kolegą, który nadarzył mi się w sama porę i był mi szczególnie na rękę, albowiem przy jego pomocy obejrzałem nie tylko miasto, kościół parafialny, ale i nie jednej ciekawej dowiedziałem się rzeczy, przypomniałem sobie słodkie szkolne czasy i jakoś zapomniałem na chwilę o mojej jeździe i torturach.

Pabianice czyli Pebianice, leżące nad rzeką Dobrynką, wpadającą do Neru. Jak niesie miejscowa tradycja dawniej była to wieś zwana Słupiec, leżąca wśród lasów i łęgów, która z czasem od bawienia się książąt w tych stronach na łowach nazwę Pobawianice przybrała. Lecz pisane stare dzieje nasze powiadają co innego. Najpoważniejszy nasz kronikarz Długosz mówi, że w XI wieku stał na tym miejscu zamek, który z okoliczną włością stanowił hrabstwo czyli kasztelanię zwaną Chropi. Około roku 1084 nadana została na wieczne czasy kapitule krakowskiej. W XV wieku u Długosza, już miejsce to nazywa się Pabianice, lecz nie wiadomo czy było miastem lub nie. Dopiero za Zygmunta Augusta, znajdujemy urzędowy tego dowód. Król ten widząc, że miasto ma znaczną liczbę rozmaitych rzemieślników, ustanowił przywilejem z roku 1555 cechy, dla ich własnej korzyści i publicznego porządku.

W przywileju tym pomiędzy różnymi przepisami i dla czeladzi, i majstrów, jest także zakaz, żeby w odległości mili jednej dookoła, żaden szewc, kuśnierz, kowal, sukiennik i łaciarz nie ważył się po wsiach zatrudniać rzemiosłem, pod utratą wyrobionych towarów, które magistrat ma zabierać.

Dawniej Pabianice musiały być miastem zamożnym i ludnym; dziś zaś liczba jego mieszkańców nie dochodzi nawet pięciu tysięcy, którzy po większej części trudnią się rękodzielnictwem tkackim. Są tu także fabryki wyrobów bawełnianych, lnianych i półjedwabnych tkanin.

Na szczególną uwagę zasługują kościół katolicki, stary zamek i niedawno wybudowany kościół ewangelicki. Pierwszy ma być fundowany w r. 1595 przez kanoników katedry krakowskiej. Styl gotycki, grube mury i wyniosła wieża, odznaczają zewnątrz tę wspaniałą świątynię. Wewnątrz zaś znajdują się godne widzenia w prezbiterium dwa wielkie obrazy, przedstawiające męczeństwo św. Wojciecha i św. Stanisława, pochodzące z 1637 r. Musiało to być coś bardzo pięknego, ale nieszczęście mieć chciało, że jakiś bazgracz wziął się w 1700 r. do ich odnowienia i dziś wyglądają zupełnie jak karykatura. Tym sposobem bardzo wiele dzieł pędzla i dłuta, schowanych do kościołów niby do arki, przez brak dozoru, nieznajomość albo niedbalstwo nasze, niszczeje i marnuje się.

Na samym środku głównej ulicy, niedaleko mostku nad zieloną łączką stoi starożytny Zamek. Z pewnego rodzaju uszanowaniem zbliżałem się do niego, jak karzeł do potężnego olbrzyma i rad w duszy, że mogę jeszcze widzieć, te coraz rzadsze w kraju naszym mury, stanąłem i spojrzałem. I zamek swymi czarnymi, okopciałymi spojrzał na mnie oczyma, aż jakaś woń starości, jakaś powaga owiała mnie dookoła.

O początku tego zamku trudno coś pewnego powiedzieć, nie mając na to ścisłych danych. Wiadomo tylko, że tego rodzaju gmachy w stylu staro włoskim stawiało się u nas od połowy XV do połowy XVI wieku, a różnice między nimi zachodzące są nader nieznaczne. Dobrze jednak musiano nad nim czuwać, czy też sam oparł się wszelkim pokuszeniom wandalizmu, dość, że dziś jeszcze jest zamieszkany i stoi w wybornym stanie.

Na dłuższe obserwacje i uwagi nie starczyło mi już czasu, zwłaszcza, że trąbka ozwała się na poczcie; więc pożegnawszy raz jeszcze okiem kościół i zamek, i całą dość schludną mieścinę, pobiegłem szybko do kurierki.

Ale zawistna Nemezis i tutaj uwzięła się na mnie. Pojazdy mające nas odwieźć, śmiało można było zaliczyć do archeologicznych pomników przeszłości, tak były stare, popsute i szanownym kurzem siwizny pokryte. Dobre jest stare wino, stary miód, stary człowiek, ale stary pojazd – to rzecz nieznośna. Chcąc przecież jakie takie wybrać sobie miejsce, otwieram do pierwszego, przyglądam się – pełno w nim pasażerów. Otwieram do drugiego i tu tak samo.

- A gdzie ja wsiądę? – zapytałem, stojącego przed sienią poczthaltera.

- Jest, jest dla pana miejsce, bo to widzisz pan tu siedzą damy, tu mężczyźni w wieku. Ponieważ jak pan widzi, słońce niedługo zajdzie i zrobi się naturalnie chłodno, więc mam tu jeszcze jedno prześliczne miejsce… Niech tylko pan siada,

- Gdzie?

- Przy pocztylionie na koziołku.

- Żartujesz pan …

- Niech pan siada, bo już czas jechać.

- Owszem, wsiądę, ale w stosownym miejscu.

- Nie spodziewałem się, żebyś pan nie miał względu ani na płeć piękną, ani na wiek.

- Nie potrzebuję od pana nauki, ale proszę o należne mi miejsce. Pan zaś powinien wiedzieć, że pasażerowie kiedy płacą, to płacą, aby siedzieć w kurierce, a nie na kurierce.

- Siadaj pan, bo każę odjechać.

- Możesz pan to zrobić, ale w takim razie księga zażaleń rozstrzygnie nasz spór.

Na takie dictum, jakiś jegomość z głową cukru, z paczkami świec i herbaty wychodzi ze środka pojazdu, i nic nie mówiąc siada na koziołku.

- Ależ – odezwałem się do niego, niech pan tam nie siada, bo będzie panu niewygodnie. Poczhalter obowiązany jest dać dodatek.

- E, nie – widzisz pan … nie tego … to mi tu dobrze będzie.

A, jeżeli pan ”nie tego”, to inna rzecz. Ale ja „tego”… I to mówiąc usiadłem sobie na jego miejscu.

Przeładowany furgon, przy pomocy ludzi, biedne koniska zaledwie ruszyć zdołały, ciągnąc i siląc się ze wszystkich sił, że aż żal było patrzeć na taką jazdę. Toteż posuwaliśmy się powoli, noga za nogą, jakby dla igraszki, jakby dla kpiny. Chłop strzela Pan Bóg kule nosi, mówi nasze dawne przysłowie. Myślałem, że najlepiej zrobię jadąc pocztą, tymczasem grubo się omyliłem. I kto wie, czy nie lepiej wychodzą ci, co podróżują pieszo lub żydowską bryką. Być może zresztą, że tylko w tych stronach tak się dzieje. Może gdzieindziej lepiej i porządniej ekspediują pasażera, ale cóż robić … fakty, niestety, zmuszają mnie do takiego wyznania, za które winni niechaj się rumienią.

Miałem już chętkę wyskoczyć na ziemię i wmówiwszy w siebie, że mi to dla agitacji potrzebne, chciałem biec naprzód choćby z jedną milę, choćby ze dwie, byle tylko swobodnie i nie w tym dusznym namiocie, ale niepodobna! Siedziałem między niewiastami, a lada poruszenie moje, lada krok rozpaczy, pociągał za sobą łamanie krynolin, gniecenie sukien lub deptanie nóżek, co znów wywoływało u mnie nieopisaną burzę, którą nie wiem, czy taki nawet Jan Valjean Victora Hugo znieść by potrafił.

Konie nareszcie ustały. Wypadek ten zdarzył się przed jakąś karczmą, gdzie muzyka, tańce i śpiewy dolatywały z daleka. (…) (Franciszek Gumowski „Podróż nad Wartę”, Opiekun Domowy nr 36/1868 r.)

„Opiekun Domowy. Pismo tygodniowe obrazkowe poświęcone rodzinom polskim”, tygodnik społeczno-polityczny i naukowy, ukazywał się w latach 1865-1876 w Warszawie.

Autor: Sławomir Saładaj

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb. Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Możecie Państwo dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących cookies. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies.

Zamknij