Relacja z Pabianic
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęW 1932 roku Ostatnie Wiadomości Krakowskie zamieściły trzyodcinkową relację z Pabianic. Wysłannik gazety przybył do miasta tuż po strajku w fabryce Krusche i Ender. Zainteresował się przebiegiem protestu, sytuacją życiową robotników oraz stanem zarządzania lokalną wspólnotą.
„Wśród dymiących kominów i huku maszyn”
Z dniem dzisiejszym rozpoczynamy cykl artykułów z wielkich ośrodków fabrycznych Polski. Wysłannik nasz w pierwszym rzędzie udaje się do Pabianic w związku z głośnymi na tym terenie wypadkami, o których ostatnio donosiły pisma. Jak wiadomo, w największej fabryce pabianickiej Krusche i Ender wybuchł ostry zatarg między robotnikami a dyrekcją na tle zamierzonej redukcji. Zarząd fabryki zawiadomił, że zamierza zredukować 1.200 robotników.
W odpowiedzi na to chwycono się ostatecznego środka rozpaczy – blokady fabryki. Oto dramatyczne wydarzenie w relacji naszego specjalnego wysłannika.
Natychmiast po przybyciu do Pabianic rzuca się w oczy niezwykły widok miasta. Na każdym niemal kroku spotyka się policjantów w hełmach, po ulicach miasteczka krążą gęsto patrole konne. Co chwila mkną samochody i motocykle z granatowymi mundurami. Jest to ostre pogotowie rezerwy policji łódzkiej, która likwidowała ostatnie zajścia.
Zaznaczyć należy, że opisy tych wydarzeń podane w prasie warszawskiej były nieścisłe. W rzeczywistości przebieg dramatycznych wypadków był następujący: w piątek stało się wiadomym, że fabryka zamierza bezwzględnie zredukować trzecią część robotników.
1.200 rodzin stanęło w obliczu głodowej śmierci, robotnicy bowiem nie mają w związku z nowelizacją przepisów o Funduszu Bezrobocia prawa do zasiłków. W tych warunkach uradzono, że pozostali towarzysze pracy zrezygnują z jednej trzeciej dni roboczych, ustępując je zredukowanym kolegom. Ale propozycja ta spotkała się z odmową zarządu fabryki, a równocześnie wywieszono czarne listy pozbawionych pracy robotników. Lament i płacze rozległy się w izbach robotniczych. Wówczas to zrodził się plan zablokowania fabryki.
We wtorek żaden z przybyłych do pracy robotników w liczbie około 2 tysięcy nie opuścił gmachu fabrycznego. Daremnie wzywała syrena do wyjścia, nikt nie opuszczał swego miejsca. Rozpoczęło się formalne oblężenie. Dyrekcja fabryki niezwłocznie zaalarmowała władze policyjne w Łodzi. Do miasta przybyły silne oddziały, które obstawiły gmach fabryki. I tak trwało trzy dni. Robotnicy spali i jedli w fabryce, przy czym pożywienie przynosiły im rodziny, nie pracując utrzymywano jedynie ogień w wielkich piecach.
Tymczasem właściciele fabryki zgłosili się do władz, domagając się bezwzględnego usunięcia robotników z terenu fabrycznego. Przybyły na miejsce starosta Walas postanowił rozpocząć akcję likwidacyjną. Wokół fabryki skoncentrowano liczne oddziały policyjne. O godzinie 7 wieczór policja w hełmach przekroczyła bramy fabryczne i po bezskutecznym wezwaniu do opuszczenia gmachu, puszczono gazy łzawiące, które w ciągu kilku minut wypłoszyły tłum „okupantów”. Tymczasem na placu przed fabryką zbierali się inni robotnicy, witając entuzjastycznie swych towarzyszy z „oblężonej twierdzy”.
Z naprężonej sytuacji postanowili skorzystać wywrotowcy. Uwijający się w tłumie agitatorzy nawoływali do zaatakowania policji. W pewnej chwili tłum dał się sprowokować i ruszył ławą. W wyniku starcia po obu stronach padły ofiary. Kilkunastu policjantów zostało pobitych kamieniami, pewna ilość robotników poniosła lżejsze i poważniejsze obrażenia.
Jakkolwiek po tym starciu nastąpiło szybko zupełne uspokojenie, wobec jednak nie zupełnie wyjaśnionej sytuacji policja nie opuszcza nadal miasteczka. Zbliżamy się do fabryki Krusche i Ender. Przy bramach gęste posterunki policji. Nikogo nie dopuszcza się do środka.
Naprzeciwko fabryki stoi piękny pałac. Jest to siedziba właścicieli zakładów. Ten dwudziestokilkupokojowy pałac naprzeciwko fabryki urasta w moich oczach do potęgi symbolu.
Właściciele fabryki, mieszkający we wspaniałym pałacu i 1.200 pozbawionych chleba nędzarzy, gnieżdżących się w nędznych izdebkach, stanęło naprzeciwko siebie.
Wszędzie na ulicach Pabianic spotyka się grupy ludzi, prowadzących ożywione rozmowy. Zbliżam się do gromady starszych, poważnie wyglądających robotników.
- Gdyby człowiek – mówi jeden z nich – zarabiał przynajmniej 3 złote na dzień, już byłby spokój. Jak już nie chcieli z fabryki wyjść, to wierzaj pan, zrobili to z ostatniej nędzy i rozpaczy.
Jak się dowiaduję, na ogólną liczbę 56 tysięcy mieszkańców, 15 tysięcy to robotnicy, reszta – ich rodziny. Pabianice to miasto fabryczne w pełnym tego słowa znaczeniu. Kilka potężnych fabryk, a więc Krusche i Ender, Kindler, przemysł chemiczny i inny oraz kilkadziesiąt drobniejszych, oto ogniska pracy, które stanowią podstawę bytu miasta i jego mieszkańców. Obecnie kryzys zniszczył miejscowy przemysł. Za wyjątkiem kilku małych fabryk, wszystkie pracują z przerwami, kilkanaście zaś w ogóle stoi. Cztery tysiące robotników jest zupełnie bez pracy, reszta zarabia grosze, niewystarczające na utrzymanie rodzin. Przypadki, że cała rodzina złożona z siedmiu osób musi zadowolić się zarobkiem 12-15 złotych tygodniowo są na porządku dziennym.
Nędza szerzy się w sposób zastraszający. Pozbawione środków egzystencji masy nie mają przy tym skąd oczekiwać pomocy. Magistrat tutejszy wskutek fatalnej gospodarki nie może swym obywatelom zapewnić jakiejkolwiek opieki i pomocy.
Z jednym z miejscowych obywateli udajemy się na przedmieście, zamieszkałe przez masy robotnicze. Z rynsztoków nieskanalizowanych ulic unosi się okropny odór. Jesteśmy wśród ciasno przylegających do siebie małych domków. Przed domkami na ławkach wynędzniałe postacie mężczyzn i kobiet. Nie ma radości na twarzyczkach dziecięcych. Troska i bieda wyziera zewsząd. Zamierające kominy fabryk rzuciły jakiś złowieszczy cień na wyblakłe twarze.
- Proszę wejść do mieszkania.
Nachylając się, żeby przejść przez niskie drzwi, dostajemy się do ciemnego, małego lochu. Przez wąskie okienko przedziera się promień słońca. Na stołku pośrodku komórki siedzi zgrzybiały starzec. Dostrzegam w mrokach, że wśród łachmanów na podłodze ktoś leży.
- Gdzie tu są łóżka?
- Łóżka? – śmieje się szyderczo przewodnik. – Tutaj nie znają łóżek. Śpią na podłodze. Przeciętnie w takiej izdebce mieszka po 8-9 i więcej osób.
Straszna dzielnica, straszne dziury, straszna nędza. Z kolei udajemy się do starosty p. Walasa, kierującego całą akcją bezpieczeństwa. Pan starosta przyjmuje nas w gabinecie komisariatu policji.
- Mam nadzieję – oświadcza, że zatarg zostanie zlikwidowany. Położono kres pożałowania godnym zajściom, co jednak nie oznacza rozwiązania zagadnienia. Obowiązkiem władz administracyjnych będzie doprowadzenie do porozumienia między stronami. Na razie jedyne wyjście, to doprowadzenie do zatrudnienia zredukowanych robotników przez czas, który zapewni im pomoc z Funduszu Bezrobocia. W ten sposób ciężar pomocy zostanie przerzucony co prawda na państwo, nie widzę jednak innego obecnie wyjścia. Co będzie dalej to dopiero zobaczymy. Zdajemy sobie sprawę, że chodzi tu o los tysięcy ludzi. Ma to znaczenie nie tylko lokalne, ale ogólnospołeczne.
Nadchodzące z Pabianic wiadomości nie są pocieszające. Potężna fabryka Krusche i Ender, dająca pracę 15.000 ludzi stoi. Piece wygasły, nie dymią kominy, rozpacz panuje w nędznych izdebkach, gdzie prócz łachmanów na podłodze i kilku połamanych stołków nie masz nic.
I oto nasuwa się pytanie, czy ten stan rzeczy, czy ta tragedia robotników pabianickich jest wynikiem tylko nieubłaganego kryzysu, wynikiem niedających się odwrócić niezłomnych prawideł życia. Nie! Mamy na myśli tu zarówno stanowisko fabrykantów miejscowych, jak i pabianickiego magistratu, którego działalność, jak zobaczymy z poniższego opisu, przerasta rozmiary sprawy wewnętrznej fabrycznego ośrodka, a staje się zagadnieniem ogólnopolskim.
Gdy fabryka pp. Krusche i Endera szła, gdy zamówienia sypały się jak z rogu obfitości, agenci niemieckich fabrykantów prowadzili akcję werbunkową na wsi, po miasteczkach. „Zdobędziecie pieniędzy bez miary, rzucając tę przeklętą rolę, jedźcie na łatwy chleb” – wołano. I ruszył polski chłop po złote runo, po łatwy chleb. Ręce, które dotychczas ujmowały brony i kosy sięgnęły do krosien. A kiedy nadeszły gorsze czasy, kiedy gotówka przestała sama płynąć złotym strumieniem do kieszeni fabrykantów – wówczas nie znaleziono innego słowa dla swoich ofiar – jak heraus! (precz). I to jest największy tragizm sytuacji, tej tysięcznej rzeszy robociarzy z Pabianic.
W takich jednak chwilach w pierwszym rzędzie ratunek i pomoc winny nadejść od lokalnych władz samorządowych. Daremnie jednak kołacze lud pabianicki do bram miejskich. Magistrat tutejszy zasłynął jako najbardziej niedołężna instytucja samorządowa w Polsce. Magistrat małej mieściny robotniczej przed kilku laty ogarnięty został formalnym szałem inwestowania. Musimy mieć „rzeźnię” wołali panowie rajcy – „a taką, żeby całą Polskę zadziwić”. I stanęła rzeźnia za pożyczone pieniądze kosztem czterech milionów złotych. Najbardziej wzorowa rzeźnia w Polsce o jakiej Warszawa nie może jeszcze marzyć. Ale rzeźnia … stoi pustką, a magistrat pabianicki nie ma za co płacić na szpital swoich nędzarzy – obywateli.
Nie na tym koniec. Pan burmistrz miasta pewnego dnia przyszedł do wniosku, że jedynym ratunkiem dla finansów magistratu będzie zainstalowanie kina. Wybudowano gmach na 500 miejsc, sprowadzono „szlagiery”, a tymczasem zamiast zysków zaczęły narastać deficyty.
- Co to jest – pytali się panowie rajcowie, że prywatne kino daje dochody, a my dokładamy?
- Acha! – rzekła głowa miasta – tamte jest dźwiękowe i my możemy kupić taką maszynę, żeby te dźwięki wychodziły.
I przybyła do Warszawy delegacja magistratu pabianickiego. Panowie rajcowie chodzili po „iluzjonach”, słuchali jak im śpiewa i mówi z ekranu, i kupili za 40 000 złotych aparaturę.
- Teraz będzie dobrze – zacierali ręce ławnicy. Ale gdzie tam dobrze! Czy nędzarze pabianiccy mogą chodzić do kina. Jak mają na kawałek chleba , są radzi, po co im kino.
Największy jednak skandal wybuchł z kanalizacją. – Musimy skanalizować miasto – uchwalono pewnego dnia. – Dobrze!
Przede wszystkim wybrano komisję, która miała się udać … za granicę. I ruszyli miejscy rajcowie do dalekich krajów. Pobyt trwał kilka tygodni. Wreszcie zawarto umowę, na razie … na plany. Zabrakło pabianickim rządcom miasta polskich inżynierów wodociągowych – robotę powierzono niemieckim inżynierom, umawiając się zapłacić za plany sumę 110.000 złotych. Gdy plany były gotowe, wyschły tymczasem wszystkie źródła gotówkowe w kasach magistratu pabianickiego. Nie tylko już nie było na kanalizację, ale i na zapłacenie za projekty.
Przemyślni rajcowie odmówili umówionej zapłaty, ale niemieccy inżynierowie nie byli tacy naiwni. Umowa była spisana przez dobrego adwokata berlińskiego i sprawa znalazła się w sądzie, a w konsekwencji nałożono areszt na majątek miejski. Niemcom wszystko wypłacono i teraz miasto co prawda kanalizacji nie ma, ale plany niemieckie leżą w biurku prezydenta miasta ku chwale i upamiętnieniu mądrych rządów pabianickich ojców miasta. Tak prowadzi swą gospodarkę samorząd najnieszczęśliwszego, najbiedniejszego miasta w Polsce. (Ostatnie Wiadomości Krakowskie nr 204,207,208/1932 r.)
Autor: Sławomir Saładaj