Na łódzkim bruku
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęPabianiczanie w różny sposób zaznaczali swoją obecność na terenie Łodzi i poza jej granicami. Szukali przede wszystkim nowych możliwości działania i spełniania swoich oczekiwań, nie zawsze – dodajmy - zgodnych z obowiązującymi normami postępowania. Czasami napotykali niespodziewane przeszkody… i stawali się pociesznymi bohaterami tekstów prasowych.
Dwaj panowie z P.
Jak to pozory mylą. Wisi sobie spokojnie szyld nad bramą domu nr 115 przy ulicy Zgierskiej i opiewa: „Biuro próśb i podań”, a prawdę powiedziawszy właściciel tego biura Lucjan Wierzbicki bodajże żadnego podania jeszcze nikomu nie napisał, chyba, że sam sobie. Słowem nie dowierzajcie zacni czytelnicy pozorom.
Słyszeli zapewne mili czytelnicy, że Hemar napisał ostatnio komedię „Dwaj panowie B.”. Nie będziemy więc robili konkurencji Hemarowi i zadowolimy się opowieścią o dwóch panach z P., tj. z Pabianic. Pabianice, to miasto bardzo piękne, posiada kino z kabaretem i urocze tancerkę i śpiewaczkę, które często odwiedzają Łódź, by zapoznać się u nas z najnowszymi szlagierami sezonu, ponadto Pabianice posiadają dwóch młodzieńców, a mianowicie p. Józefa B. i Leonarda G.
Podobno istnieją w Pabianicach i inni młodzieńcy, ale nas interesują dzisiaj tylko ci dwaj. Przenieśmy się na chwil kilka do Pabianic. Otóż dwaj wspomniani młodzieńcy posiadali w Pabianicach u płci pięknej wyjątkowe powodzenie. Przystojni, dobrze ułożeni, flirtowali, ale nie mieli najpoważniejszego warunku na pabianickich donżuanów: nie mieli posady, a więc i pieniędzy. Trzeba znaleźć posadę! Okrzyk ten stał się hasłem dwóch przyjaciół. Chodzili, szukali, prosili, ale posady, jak nie było, tak nie było.
Pewnego dnia stali dwaj pabianiczanie na ulicy i rozmawiali właśnie o niemożności znalezienia posady, gdy zbliżył się do nich pewien znajomy, którego nazwiska nie znali, dlatego też nie przeszło ono do potomności. Nasi przyjaciele rozwodzili się przed nieznajomym znajomym, którego dla wygody oznaczmy literą np. Z., że nie mogą znaleźć posady, że w ogóle jest niedobrze, że brak pieniędzy utrudnia życie i zabawę, że pabianiczanki odwróciły od nich swe nadobne liczka, słowem – posady! posady!
Pan Z. znalazł na to radę: - Słuchajcie, chłopcy – rzekł on – jest w Łodzi biuro podań Lucjana Wierzbickiego, który posiada również na składzie stale kilka posad. Ja się z nim porozumiem i podam mu wasze adresy, a on już tam coś wykombinuje.
We wrześniu 1928 roku otrzymali za pośrednictwem pana Z. depeszę od Wierzbickiego, w której właściciel biura próśb i podań wzywa dwóch reflektantów na posady w Łodzi, by przybyli oni niezwłocznie do Łodzi i przywieźli z sobą każdy po zł 250. Depesza wywołała nadzwyczajną radość młodzieńców, którzy też niezwłocznie pojechali do Łodzi i zgłosili się u Wierzbickiego.
W pierwszych słowach przemówienia Wierzbicki zapytał młodzieńców, czy przywieźli z sobą pieniądze. Ostatecznie jeden młodzieniec wydobył jakoś zł 50, drugi zaś zł 100. Wręczyli pieniądze Wierzbickiemu, który ze swej strony oświadczył, że ma dla nich posady i żeby zgłosili się do niego w tej sprawie po kilku dniach. Upłynęło dni kilka i kilkanaście, a młodzieńcy odwiedzający regularnie Wierzbickiego zbywani byli przez niego coraz to innymi wymówkami. Wreszcie widząc, że jest to zwykłe „nabieranie gości”, młodzieńcy zawiadomili o całej sprawie urząd śledczy, w rezultacie czego w dniu wczorajszym sędzia Knapik w Sądzie Grodzkim rozpatrywał sprawę przeciwko Lucjanowi Wierzbickiemu.
Młodzieńcy nie byli mściwi, chcieli tylko odebrać swoje pieniądze, co też na rozprawie zakomunikowali. Ponieważ Wierzbicki nie miał przy sobie potrzebnej kwoty, sędzia Knapik odroczył rozprawę na trzy godziny, po czym Wierzbicki położył na stół sędziowski pieniądze Leonarda G. i Józefa P., którzy z zadowoleniem odebrali je i zrzekli się oskarżenia. To uratowało Wierzbickiego od wyroku skazującego. (Echo nr 57/1929 r.)
Podstarzały lowelas
W Łodzi niemałą wesołość wywołuje następująca historia: onegdaj w godzinach przedwieczornych liczni przechodnie zdążający ulicą Sienkiewicza, byli świadkami dziwnego widowiska. Oto ulicą tą, wypadłszy z bramy posesji nr 23 biegł jakiś elegancki pan, w ubraniu bardzo przybrudzonym i o bardzo usmolonej twarzy i rękach.
Dobiegłszy do postoju dorożek przy zbiegu ulic Przejazd i Sienkiewicza, rzucił się do dorożki, każąc bezzwłocznie podnieść budę i odwieźć na ulicę Suwalską, jak się okazało następnie – do mieszkania przyjaciela. Osobnikiem tym, budzącym swoim niesamowitym wyglądem powszechną uwagę, jest znany lekarz pabianicki J.P., który każdą wolną chwilę od pracy spędzał w Łodzi.
Pan J.P. znany był z tego, że każdą przystojniejszą i elegantszą niewiastę zaczepiał, a ponadto odpowiednio wykorzystywał każdą nawiązaną w jakikolwiek sposób znajomość. Ostatnio leciwy lowelas nawiązał znajomość z sympatyczną łodzianką, panią A.K. zamieszkałą wraz z mężem swym w domu przy zbiegu ulic Sienkiewicza i Moniuszki. Pani K., będąc stale nagabywaną przez J.P. uległa wreszcie namowom lekarza, pozwalając mu przyjść do siebie do domu, gdy mąż z zawodu komiwojażer, znajdzie się w podróży.
Ustalono odnośny termin na dzień wczorajszy. Doktór J.P. przybył do mieszkania małżonków K., aby wykorzystać nieobecność pana domu i spędzić z jego małżonką kilka uroczych chwil. Gdy intruz rozgościł się już na dobre, gdy zdjął nawet marynarkę, nagle do mieszkania wkroczył pan domu. Pani A.K. speszyła się oczywiście mocno, zmieszał się również leciwy lowelas. Pani K. jednak chcąc ratować sytuację przedstawiła gościa mężowi, jako zduna, który przybył, aby obejrzeć piece i przeczyścić je.
Pan K., nie orientując się niby w sytuacji, oświadczył, że wobec tego zdun musi wziąć się zaraz do roboty, bowiem wieczorem oboje z żoną wyjeżdżają. Zmieszany lekarz, nie mogąc się wykręcić od nieprzyjemnej roboty, wziął się do czyszczenia pieców i badania przewodów kominowych. Pan domu nie spuszczał „zduna” z oka, polecając mu usunąć sadze z wylotów pieców, przetrzeć przy pomocy szczotki na długim kiju i szmat wnętrze pieców, przy czym pan K. dbał szczególnie o to, aby „zdun” możliwie dokładnie się wybrudził.
Liczący około 50 lat pan J.P. męczył się nad wyraz wykonując ciężką pracę i kiedy wreszcie ją ukończył, został zaproszony przez gospodarza do zejścia z nim na dół celem poczekania przed sklepem aż wymieni pieniądze, aby mu zapłacić za fatygę. Nieszczęśliwy doktór, aby nie wyjść z narzuconej mu roli, czekał chroniąc się w bramie. Ponieważ jest ona jednak dość uczęszczana i doktór obawiał się stale, że w pewnej chwili zostanie zauważony przez kogoś znajomego, nie mogąc doczekać się powrotu p. K., rzucił się do ucieczki, biegnąc ciężkim galopem przez ulicę Sienkiewicza do postoju dorożek.
Okazało się, że cała historia z zaproszeniem doktora P. do mieszkania państwa K. pod nieobecność męża była z góry ukartowana, bowiem napastowana pani K. nie widziała innego sposobu uwolnienia się od natręta i jednocześnie ukarania go. (Rozwój nr 232/1930 r.)
Mieszkańcy miasta Łodzi byli świadkami dziwnego widowiska. Oto ulicą Sienkiewicza biegł jakiś elegancko ubrany osobnik z twarzą i rękoma bardzo usmolonymi. Dobiegł do najbliższego postoju dorożek, rozkazując szoferowi by go odwiózł do swego przyjaciela.
Osobnikiem tym okazał się pewien lekarz pabianicki znany na bruku łódzkim amant i uwodziciel cudzych żon. W ostatnich czasach natrętny lowelas zaznajomił się z pewną nadobną łodzianką, która będąc stale nagabywana zaprosiła pod nieobecność męża nachalnego amanta.
Przed kilkoma dniami ustalono termin spotkania i doktor przybył do pięknej mężatki, aby spędzić z nią kilka chwil sam na sam. Jakież jednak było zdziwienie uwodziciela, gdy będąc w toku zabawy, wkroczył oburzony małżonek. Ogromnie speszyła się małżonka, jednak nie tracąc zimnej krwi przedstawiła mężowi doktora, jako zduna, który przybył celem obejrzenia pieców i ich przeczyszczenia.
Małżonek nie zdając sobie dokładnie sprawy z narzuconej sceny rozkazał „ zdunowi” kończyć rozpoczętą pracę przy czyszczeniu komina. Doktor mający 50 lat ogromnie się męczył przy tej ciężkiej pracy. Gdy ją wreszcie ukończył, gospodarz zaprosił go do zejścia z nim na dół. Doktor przeczuwając coś złego wziął „nogi za pas” i uciekł.
Podobno historia ta z zaproszeniem doktora do mieszkania małżonki pod nieobecność męża była z góry obmyślona, bowiem napastowana małżonka nie widziała innego sposobu uwolnienia się od natręta. (Dziennik Bydgoski nr 190/1930 r.)
Pastuch świń
Właściciel kilku majątków ziemskich na Pomorzu, w b. Kongresówce i na Kresach zamieszkały w Warszawie p. Adam Rawier-Ołdakowski (Smolna 13) zawarł przed półtora rokiem znajomość z dwoma dystyngowanymi panami. Pierwszy, nazwiskiem Roman Zajdel podał się za dziedzica 800-morgowej wsi Karniszewice pod Pabianicami, drugi niejaki Ludwik Geyer występował jako kuzyn łódzkich Geyerów. Odwiedzali p. Ołdakowskiego kilkakrotnie, a rezultat był taki, że ziemianin wszczął z nimi pertraktacje w sprawie wydzierżawienia majątku Straszewy na Pomorzu. Jako kandydat występował Zajdel, podczas gdy Geyer miał ręczyć swym podpisem za weksle przyjaciela.
I stała się rzecz nieprawdopodobna, niemający grosza w kieszeni, wziął w dzierżawę olbrzymie dobra, przy czym nabył na własność cały żywy inwentarz i część martwego, płacąc wekslami. Akt spisano u rejenta. Do wspaniałej siedziby magnatów pomorskich wprowadził się oszust pabianicki – Zajdel. Nie mając pieniędzy na zasiewy, zwrócił się do p. Ołdakowskiego z prośbą o „sąsiedzką pożyczkę” 5 tysięcy złotych, przy czym pokazał pocztówkę od Geyera, wysłaną rzekomo z Nicei z wiadomością o wysłaniu wielkiej sumy we frankach. Usłużny ziemianin wręczył tę „sumkę” dzierżawcy bez żadnego pokwitowania.
Nadeszły żniwa. Zajdel wziął się tak gorliwie do pracy, że nie tylko uprzątnął zbiory Straszewskie, ale i z sąsiednich majątków p. Ołdakowskiego, po czym wszystko sprzedał od ręki. Ogółem zrabował 105 wagonów zbóż i ziemniaków. Ale kiedy nadszedł termin płatności weksli sprowadził do majątku kuzynkę Marię Zajdlową, zawiózł ją do notariusza Suhrego w Lubawie i fikcyjnie przepisał na nią cały inwentarz żywy, oraz lokomobilę, młockarnię parową, pług motorowy i około 1090 sztuk narzędzi rolniczych. Akt figuruje pod numerem 377 i nosi datę 14 października 1927 r.
Weksle powędrowały do protestu. Pan Ołdakowski poniósł poza tym straty zrujnowania młyna, cegielni i urządzeń gospodarskich. Zajdel porozbierał budynki, a cegłę sprzedał okolicznym włościanom. Po całkowitym zrabowaniu majątku Straszewy, łotrzyk wyjechał do rodzinnych Pabianic, gdzie spotkał serdecznego Geyera. Z powodu licznych szwindli, jakie tam zdążył narobić, musiał uciekać. Rozesłano za nim listy gończe.
Przed paroma dniami ujęto go w Lidzbarku i sprowadzono do Warszawy. Okazało się, że jest to ten sam Zajdel, który przed sześcioma tygodniami do spółki z Geyerem „nabył” bez pieniędzy cegielnię „Pancerz” w Młocinach pod Warszawą. Zajdel zaczął karierę jako pastuch świń w Pabianicach. Władze poszukują obecnie Geyera. (Rozwój nr 161/1928 r.)
Autor: Sławomir Saładaj