Dąbrowska
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęPabianiczanka Alina Dąbrowska (1923-2021), więźniarka KL Auschwitz i innych obozów koncentracyjnych stała się m. in. bohaterką książek - Wiktor Krajewski „Wiem, jak wygląda piekło”(Warszawa 2019) i Piotr Korczyński „Przeżyłem wojnę…” (Kraków 2021).
Zmartwychwstała 44165
Alina Dąbrowska z domu Bartoszek urodziła się 23 kwietnia 1923 roku w Białej niedaleko Zgierza. Kiedy miała pięć lat, jej rodzina przeniosła się do Pabianic i tutaj dziewczyna ukończyła szkołę powszechną i gimnazjum. Lubiła się uczyć i miała talent językowy. Początkowo chciała go poświęcić na doskonalenie francuskiego, ale ostatecznie wybrała naukę niemieckiego. W Pabianicach i pobliskiej Łodzi mieszkało bardzo dużo Niemców i między innymi to wpłynęło na jej decyzję, a jak się miało okazać – ocaliło jej życie.
Po małej maturze Alina dostała się do liceum, ale nie cieszyła się nauką w jego murach, bo 1 września 1939 roku wybuchła wojna. Pierwszych niemieckich żołnierzy zobaczyła kilka dni później i wówczas skończyło się jej dzieciństwo. Najwcześniejszym bolesnym doświadczeniem dla niej było zarządzenie władz okupacyjnych o obowiązkowym zdaniu odbiorników radiowych i … psów. Okazało się, że Niemcy boją się polskich psów, dlatego po doprowadzeniu do hycla od razu je zabijali. Z tego powodu szczególnie cierpiał starszy brat Aliny, Zenon, który był bardzo przywiązany do swego czworonoga. On też zdążył już doświadczyć okrucieństw tej wojny. Na jej początku, zgodnie z zarządzeniem polskich władz, jako zdolny do noszenia broni mężczyzna udał się na wschód. Jak wkrótce czas pokazał, tylko po to, by przeżyć tam najazd Armii Czerwonej. To był dla niego szok, ale nie załamał się, tylko wrócił do domu z mocnym postanowieniem, ze, tak czy owak, będzie walczył z okupantem. On tez wciągnął do konspiracji siostrę.
Alinę objął nakaz pracy i zamiast w liceum znalazła się w tak zwanej agenturze bydła Oskara Schmaltza. Niemiec przejął cały handel zwierząt w okolicy i miejską rzeźnię. Dziewczyna została sekretarką w biurze i nauczyła się pisać na maszynie. Ta umiejętność plus dobra znajomość języka niemieckiego okazały się trampoliną do kolejnej posady – maszynistki w biurze pabianickich zakładów zbrojeniowych. To była już poważna praca, także ze względu na konspiracyjną przynależność „Felki” – taki pseudonim nosiła Alina w Szarych Szeregach, do których wciągnął ją Zenon. Zaprzysiężona została w 1941 roku. Ich matka czuła, że syn działa w podziemiu, i prosiła tylko o to, by nie wciągał jej najmłodszej córki w żadne podejrzane działania, lecz te prośby były bezskuteczne.
Alina wraz z dwiema koleżankami udzielały się przede wszystkim w tajnych kompletach, ale miały też poważniejsze zadania. Dziewczyny chodziły między innymi z pomocą do pabianickiego szpitala, w którym leczono rannych polskich żołnierzy przed wysłaniem do oflagów i stalagów. Jeden z tych żołnierzy dzięki Alinie uciekł z niewoli. Podczas którejś z wizyt podał jej adres swej rodziny i poprosił, by do nich napisała, gdzie się znajduje. Oni następnie dostarczyli mu fałszywe dokumenty, dzięki którym wydostał się ze szpitala jako cywil. Tajne korepetycje i pomoc jeńcom w szpitalu zeszły jednak na drugi plan wobec zadań, które Alina otrzymała dzięki pracy w biurze pabianickiej zbrojeniówki.
Po godzinach na biurowej matryce odbijała ulotki dla Szarych Szeregów, które wynosiła za bramę fabryki ukryte pod swetrem – wówczas Niemcy nie prowadzili jeszcze skrupulatnych rewizji. Alina szybko domyśliła się również, że w biurze, dosłownie wokół jej biurka, trwa konspiracyjna robota. Jako maszynistka zapisywała dane dotyczące urządzeń i części potrzebnych do produkcji uzbrojenia. W biurze pracowało również kilku polskich inżynierów, którzy należeli do Armii Krajowej. Któregoś dnia jeden z nich podszedł do biurka Aliny i wziął do rąk jedną z instrukcji, którą dziewczyna akurat skończyła przepisywać. Czytając ją, mimochodem powiedział: „O, to ciekawe” i wsadził kartkę do kieszeni. Oddał ją następnego dnia, ale ktoś musiał to zauważyć i donieść na Gestapo.
Rankiem 13 maja 1942 roku Alina przed wyjściem do pracy spotkała brata, który akurat wrócił z nocnej zmiany. Półżartem powiedziała mu, by się pożegnali, bo mogą się więcej nie zobaczyć. Czy to było przeczucie? Rzeczywiście tak się stało – tego dnia widzieli się ostatni raz. Zenon Bartoszek został aresztowany i zakatowany na śmierć w czasie śledztwa przez gestapowców. Kiedy dziewczyna feralnego 13 maja usiadła przy swoim biurku, nic jednak nie wskazywało jeszcze na to, że to będzie zły dzień. Jednak po kilku godzinach do biura wszedł sam dyrektor firmy i poprosił ją, by przyszła do jego gabinetu.
Tam czekał już na nią gestapowiec. Zaczął wymachiwać nad głową instrukcją, którą oglądał inżynier, i pytał, czy ona ją przepisywała. Potwierdziła, że tak. Wówczas zapytał, co z nią później zrobiła. Odpowiedziała, że oddała niemieckiemu kierownikowi. Oczywiście, nie przyznała się, że w międzyczasie oglądał ją polski inżynier i że tak naprawdę oddała ją dzień później. Gestapowiec oznajmił jej: „Ta instrukcja dostała się w niepowołane ręce!” Alina odpowiedziała przytomnie: „Nic na to nie mogę poradzić, gdyż szuflada mojego biurka nie jest zamykana na klucz”. Postanowiła się tego trzymać. Zresztą to przesłuchanie nie przeraziło jej zbytnio. Traktowała je jako wyjaśnienie wątpliwości, a nie wstęp do aresztowania, tym bardziej że od razu sprawdzono jej biurko i brak klucza okazał się prawdą. Nie wiedziała tylko, że aresztowano również jej brata, co do którego Gestapo miało twarde dowody, że należy do AK. Niemcy nie zamierzali więc wypuszczać siostry ”bandyty”. Już na pierwszym przesłuchaniu śledczy powiedział jej, że brat został aresztowany.
To dla niej był szok, więc w emocjach krzyknęła: „Nie wierzę panu!”. Była zrozpaczona, ale równocześnie potwierdziła w ten sposób, że Zenon nie wtajemniczył jej w swą konspiracyjną działalność. Alina szybko się opanowała. Nie straciła głowy. Ta chwila dowiodła, jak dobrym wyborem było uczenie się języka niemieckiego. Gestapowcy byli brutalniejsi wobec tych, którzy nie znali języka, a przesłuchiwanie za pośrednictwem nie zawsze precyzyjnie tłumaczącego zeznana tłumacza często powodowało kolejne podejrzenia, a co za tym idzie – bicie. Śledczy dali jej też do przeczytania zeznania Zenona, z których wywnioskowała, że nikogo nie zdradził. Tym osiągnęli efekt odwrotny od zamierzonego, bo Alina również obiecała sobie, że nikogo nie wyda.
Traf chciał, że liczba trzynaście stała się dla Aliny nagle bardzo istotna. Aresztowano ją 13 maja, a osadzono w więzieniu przy ulicy Gdańskiej 13 w Łodzi. Przetrzymywano ją tam równo trzynaście dni. Wbrew pozorom nie odczytała tego jako fatum. Przypomniała sobie, że 13 maja przypada święto Matki Boskiej Fatimskiej. Uchwyciła się więc nadziei, że pod Jej wstawiennictwem przeżyje wszystko… A po więzieniu w Łodzi czekało ją Auschwitz. Zupełnie nie zdawała sobie sprawy, dokąd w czerwcu 1943 roku jedzie, tym bardziej że wraz z grupą innych aresztantek z więzienia załadowano je do zwykłego kursowego pociągu. Raz tylko jedna z kobiet w celi łódzkiego więzienia starała się opowiedzieć swe doświadczenia z obozu koncentracyjnego, ale nikt nie uwierzył jej w te koszmary. Nawet kiedy Alina stanęła przed bramą Auschwitz, a następnie znalazła się w łaźni i przebrała w obozowe pasiaki, nie przeraziło jej to zbytnio, lecz bardziej zaciekawiło.
Po ostrzyżeniu głów dziewczyny śmiały się, że wszystkie zmieniły się w swoje sobowtóry. Wtedy też wytatuowano im numery. Alina stała się numerem 44165. Przy tatuowaniu miała szczęście, bo wykonywała je Żydówka, która była artystką malarką i w kaligrafii miała dużą wprawę. Wydziergane przez nią cyfry były równe i małe. Po tatuowaniu kobiety otrzymały przedmiot w obozie najważniejszy – aluminiową miskę na zupę. Nosiło się ją u boku, przywiązaną sznurkiem. Któregoś dnia Alina popełniła straszny błąd – przy wejściu do latryny zostawiła ją na zewnątrz. Kiedy wyszła, miska zniknęła. By nie umrzeć z głodu, musiała ukraść ją komu innemu. Tak zrobiła, ale postarała się, by nie zdarzyło się to na jej bloku.
To, że trafiła do piekła, do Dąbrowskiej w pełni dotarło dopiero, gdy znalazła się w baraku bloku numer siedem. Po przekroczeniu jego progu, co uczyniła jako ostatnia ze swego transportu, wpadła w przerażenie. Dla niej nie było już miejsca na pryczach, więc legowisko znalazła pod nimi, na zarobaczonej ziemi. Wówczas się rozpłakała i zrozumiała, że jest przeznaczono tylko na jedno – na śmierć. Już drugiego dnia przydzielono ją do pracy w polu i tak przepracowała kilka miesięcy. Nie trafiła najgorzej, gdyż nadzorcami jej brygady byli folksdojcze z Czech i Słowacji, znacznie łagodniejsi od rodowitych Niemców. Potem jednak dostała się do komanda nadzorowanego przez prawdziwego szatana – doktora Mengele.
Alinę Dąbrowską celowo zarażono tyfusem. Nie wie, ile dni i nocy leżała w gorączce. Któregoś z nich w malignie przyśniła się jej matka, która już wówczas nie żyła. W tym śnie podjechała pod barak dorożką i wyszła do córki z wiadrem pełnym wody. Alina, na wpół przytomna, wstała z łóżka i otworzyła drzwi baraku, by wyjść na zewnątrz. Otrzeźwiło ją listopadowe, zimne powietrze. Sen prysnął, ale pragnienie pozostało. Kiedy więc w baraku pojawiła się kobieta myjąca chore. Dąbrowska rzuciła się na pozostawioną przez nią miskę wody. Nie miało żadnego znaczenia, że woda zmieszana była z szarym mydłem i już używana…
Na szczęście organizm Dąbrowskiej okazał się silniejszy od eksperymentów Mengelego. Gdy dziewczyna powróciła na blok, któregoś dnia do baraku wszedł esesman i zapytał, kto potrafi pisać na maszynie. Alina się zgłosiła i przez pewien czas przy obozowej bramie sporządzała listę zmarłych Żydów. Prawie wszyscy jako powód śmierci mieli wpisane zapalenie płuc. Kiedy skończyła się ta fucha, trafiła do jednej ze szwalni, gdzie łatała koce. Nie zagrzała tutaj jednak długo miejsca, bo szybko wyszło na jaw, że nie potrafi szyć. Na przełomie 1944 i 1945 roku w fabryce śmierci spotkało ją ogromne szczęście – trafiła do obozowej elity, tak zwanego Effektenkammer. To było wzorcowe komando, pokazywane różnym delegacjom, między innymi z Czerwonego Krzyża, którym Niemcy chcieli udowodnić, że Auschwitz to zwykły obóz karny, a nie fabryka śmierci. Tutaj mogła się odżywić i odetchnąć od pracy ponad siły, ale widmo śmierci nie zniknęło.
Zresztą dla Dąbrowskiej nie głód był najgorszy (należała do tych więźniów, którzy otrzymywali od rodziny paczki żywnościowe), lecz selekcja więźniów do komory gazowej. Doświadczyła ich kilka i zobaczyła wówczas, że kobiety miały większe szanse przeżycia niż mężczyźni. Dlaczego?
Kiedy dostawały cynk o nadchodzącej selekcji, wszelkimi sposobami starały się poprawić swój wygląd. W miarę możliwości malowały się, by wyglądać na młodsze i silniejsze. Dąbrowska zapamiętała zwłaszcza jedną selekcję, którą miał zwyczaj przeprowadzać w specyficzny sposób pewien esesman. Mianowicie w stronę ofiary rzucał swą laskę. Alina stała wówczas obok Żydówki, w której stronę nagle poszybowała owa laska. W pierwszej chwili myślała nawet, że ten rzut był przeznaczony dla niej, ale po dwóch dniach uspokoiła się, bo do krematorium poszła tamta kobieta. Brzmi okrutnie? Ale to właśnie świadczyło o tym, ze esesmani byli w tym miejscu panami życia i śmierci swoich więźniów.
Nie omieszkali przy tym robić sobie makabrycznych żartów. W Auschwitz wielkie znaczenie miały włosy więźniów – nie tylko dlatego, że po obcięciu służyły między innymi do splatania lin okrętowych czy wypełniania materaców dla wojska. Dłuższe włosy świadczyły o tym, że ma się przed sobą człowieka, który zdołał w obozie przeżyć dłuższy czas, i że należy się z nim liczyć. Pod koniec 1944 roku Alina Dąbrowska należała do więźniarek, które szczyciły się takimi właśnie dłuższymi włosami. Ale któregoś dnia, kiedy jej komando wracało z pracy, nagle jeden ze strażników wyciągnął ją z szeregu. Dziewczyna zmarła, bo nie wiedziała, czy będzie ją bił, czy zastrzeli na miejscu. A on wyjął z kieszeni nożyczki i obciął jej wystające spod chustki włosy. Chciał tym rozbawić swe koleżanki i w pełni mu się to udało, gdyż esesmanki śmiały się do łez z „kawału”.
Alina dotrwała szczęśliwie do 18 stycznia 1945 roku. Od początku tego roku wiadomo było, że koniec Auschwitz jest bliski, lecz oprawcy dla tych, którzy zdołali przeżyć , szykowali kolejną torturę. Właśnie tego dnia więźniów ustawiono w kolumnę i pognano na zachód. Tak Dąbrowska znalazła się w marszu śmierci – pierwszym, ale nie ostatnim. Po kilku dniach przygnano ich do Breslau, a z tego mocno już zniszczonego bombardowaniami miasta – do obozu w Ravensbrὕck. Ten obóz był już przepełniony i panował w nim straszny głód. Szczęśliwie Alina znalazła się w grupie, którą wysłano do Lipska, gdzie zatrudniono ją przy budowie kwater dla wojska. Kiedy i tu zbliżył się front, dziewczyna znowu znalazła się w marszu śmierci.
Wtedy postanowiła uciekać. Odważyły się przyłączyć do niej trzy koleżanki i wówczas Dąbrowska uczyniła coś, co do dziś trudno jej wytłumaczyć. O swym zamiarze powiedziała wprost pilnującemu ich esesmanowi. Ten jej nie zastrzelił ani się nie zdziwił, jedynie odpowiedział: „Gdybym tylko miał cywilne ubranie, też bym uciekł”. Zresztą na tym się nie skończyło, bo kiedy kobiety odłączyły się z kolumny, wówczas ten Niemiec podbił karabin mierzącego do nich strażnika, krzycząc; „Pozwól im isć!”.
To był dopiero początek schodzenia ze szczytu śmierci. Kobiety znalazły się same między dwiema armiami zwartymi w śmiertelnym uścisku: dobijanym Wehrmachtem i prącą na Berlin Armią Czerwoną. Na szczęście wszystkie były w ubraniach cywilnych, które za pozwoleniem władz obozowych nosiły już od dłuższego czasu. Wystarczyło zerwać z nich łaty z obozowymi znakami i mogły odgrywać role przymusowych robotnic czy nawet miejscowych. Po ucieczce znalazły schronienie w gospodarstwie, w którym mieszkali Polak z Niemką.
W kwietniu 1945 roku ruszyły stąd w dalszą drogę na wschód. Bardzo szybko natknęły się w drodze na ciężarówkę z kilkoma sowieckimi żołnierzami. Ci podwieźli je do najbliższej miejscowości, opuszczonej przez mieszkańców, a kiedy zapadł zmierzch – zażądali ”zapłaty” za transport. Alinie udało się wówczas ukryć w jednej z obór i przeczekać do rana. Jej towarzyszki również wybroniły się od zalotników, a ci, kiedy otrzeźwieli, przyprowadzili jakiegoś oficera. Ten najpierw starał się je zastraszyć: „Wy szpiony!”. A ze szpiegami wówczas robiło się jedną rzecz – pod ścianę i seria z automatu. Na szczęście były to tylko groźby, bo lejtnant w końcu pozwolił im iść dalej.
Kiedy dotarły do jakiegoś miasteczka, Dąbrowska nagle zauważyła na ulicy polski mundur! To był polski kapitan. Podbiegła do niego i zapytała: „Skąd się pan tutaj znalazł, przecież Rosjanie to nasi wrogowie?”. Oficer odpowiedział, że to już nie wrogowie i że razem bijemy Niemców. Zadeklarował przy tym, że jeśli kobiety zgodzą się opatrywać jego rannych, to weźmie je do Polski. I tak Alina na sam finał wojny została frontową pielęgniarką. Pokój zastał ją w pociągu sanitarnym. O mało nie straciła wówczas życia, gdy ciężko ranny czerwonoarmista, zbudzony palbą karabinową na wiwat, rzucił się z najwyższej pryczy prosto na nią, myśląc, że jest pod ostrzałem. Ale i w tej chwili nie opuściło jej szczęście – mężczyzna spadł na podłogę milimetry od niej.
Kapitan dotrzymał słowa, bo Dąbrowską i jej koleżanki zwolnił w Poznaniu. Tam w urzędzie repatriacji otrzymały zaświadczenie, że wracają z obozu koncentracyjnego, bilet kolejowy i po tysiąc złotych na drogę. Alina wróciła do Pabianic 11 maja 1945 roku. Ojciec i siostra Henryka przywitali ją jak zmartwychwstałą. Była jedną z pierwszych więźniarek, które wróciły całe i zdrowe do domu z Auschwitz. Po powrocie z piekła przyrzekła sobie, że skończy studia i założy rodzinę, że będzie żyć normalnie. Tak też się stało. (Piotr Korczyński „Przeżyłem wojnę”, Kraków 2021)
Autor: Sławomir Saładaj