Pabianicki ślad w Powstaniu Warszawskim
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęObchodzimy 68 rocznicę Powstania Warszawskiego, jednego ze szczególnych wydarzeń w naszej historii, które wciąż budzi gorące emocje i spore kontrowersje. Oceny Powstania nie były i nie są jednorodne.
Powstanie Warszawskie było największą akcją zbrojną podziemia w okupowanej przez Niemców Europie. Do walki stanęło ok. 50 tys., słabo uzbrojonych, powstańców. Miało się zakończyć po paru dniach, trwało ponad dwa miesiące. Rozpoczęło się 1 sierpnia 1944 r. Stanowiło wystąpienie zbrojne wymierzone przeciwko armii niemieckiej. Zostało zorganizowane przez Armię Krajową. Wtedy też oficjalną działalność rozpoczęli najwyżsi przedstawiciele Polskiego Państwa Podziemnego. Zginęło ok. 18 tys. żołnierzy powstańczych oraz ok. 180 tys. cywili. Pół miliona mieszkańców wypędzono z Warszawy, a miasto niemal całkowicie uległo wyburzeniu.
Powstanie Warszawskie na trwale weszło do historii i kultury polskiej. Stało się inspiracją tysięcy opracowań naukowych, artykułów prasowych, wspomnień, utworów literackich, filmowych, muzycznych, plastycznych, widowisk plenerowych. Takie określenia jak godzina „W” czy pokolenie Kolumbów znane są każdemu. Badacze analizują przyczyny Powstania, decyzję o jego wybuchu, przebieg walk, upadek Woli i Ochoty, obronę Starego Miasta, zbrodnie niemieckie, przykłady heroizmu i bohaterstwa żołnierzy legendarnych batalionów i słynnych zgrupowań powstańczych, a także kulisy dyplomacji światowej związane ze zrywem powstańczym.
W okresie PRL historia Powstania służyła walce z etosem Armii Krajowej i Polskiego Państwa Podziemnego. Józef Stalin odmawiając aliantom pomocy dla walczącej Warszawy powiedział: „Wcześniej czy później prawda o garstce przestępców, którzy wszczęli awanturę warszawską w celu uchwycenia władzy stanie się wszystkim znana”. Tymczasem to właśnie Powstanie Warszawskie miało doprowadzić do wyzwolenia stolicy polskimi siłami i powitania wojsk radzieckich przez prawowitych gospodarzy. Oczekiwania te okazały się tragicznym nieporozumieniem. Warszawa pozostała osamotniona i skazana na długotrwałą , beznadziejną walkę. Była to rozpaczliwa próba obrony przed zniewoleniem i przykład walki o wolność, który mobilizował w późniejszym czasie do protestów przeciwko władzy komunistycznej.
Wielu historyków, na przykład Norman Davies podkreśla, że Powstanie Warszawskie było nieuchronne. Pokolenie „44” zostało uformowane w niezwykle patriotycznym duchu i pamiętało o , z wielkim trudem, odzyskanej w 1918 r. niepodległości. Polska nie miała takich ludzi ani przedtem, ani potem. Oni nie przeżywali dylematu: bić się, czy nie bić. Chcieli być po prostu wolni od wszelkich ideologicznych i politycznych ograniczeń. Tamte nastroje dobrze charakteryzuje fragment współczesnej piosenki „Godzina W” zespołu Lao Che:
Nam jedna szarża – do nieba wzwyż,
I jeden order – nad grobem krzyż.
W Powstaniu Warszawskim uczestniczyło ponad dwudziestu, znanych z imienia i nazwiska, pabianiczan. Wśród nich znalazł się Wojciech Mencel, pseudonim „Paweł Janowicz”, polski poeta, kapral podchorąży. Od 1937 r. mieszkał w Warszawie. W 1941 r. ukończył Liceum im. Stefana Batorego. Podczas okupacji hitlerowskiej studiował na tajnych kompletach filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Należał do redakcji konspiracyjnego miesięcznika literackiego Sztuka i Naród, później był członkiem redakcji pisma Droga. Stawiano go w jednym szeregu z takimi poetami jak Baczyński czy Gajcy. W Powstaniu był dowódcą patrolu megafonów Biura Informacji KG AK. Patrole te nadawały audycje informacyjne na różnych odcinkach ulicznego frontu. Podawano najświeższe wiadomości z nasłuchu radiowego, uzupełniane krótkimi komentarzami, wierszami i odtwarzaną z płyt muzyką. Patrole docierały do szpitali, kwater powstańczych i schronów, w których koczowała ludność Warszawy. Jerzy Sergiusz w książce „Śmierć podaje dłoń'' tak oto opisuje, dobrze znanego w kręgach warszawskiej młodzieży artystycznej, pabianiczanina:
„Smolistowłosy poeta, zwany przez kolegów Mefistem, w furażerce z orzełkiem, w szaro-granatowym kombinezonie, z biało-czerwoną opaską na rękawie przebiegający ulice, wstrząsane detonacjami wybuchających bomb i kanonadą strzałów, czuje się jak we własnym żywiole. Młodym sanitariuszkom sylwetka jego przypomina pięknego, wykutego w granicie bohatera. Ale jedyną bronią Mencla jest przewieszony przez ramię zwój drutów, kabli, a w ręku – tuba megafonu. Towarzyszy mu jeszcze młodszy od niego powstaniec, taszczący metalowa skrzynkę.
Jest przedpołudnie 12 września. Młode gospodynie na kwaterze poganiają chłopców z patroli, aby przynieśli wreszcie wody na obiad. Szkopuł w tym, że najbliższa studnia mieści się na podwórzu domu po drugiej stronie Marszałkowskiej. Trzeba przebiec za barykadę zbudowaną w poprzek ulicy. Najgorzej jest na jej końcu. Przejście między dwoma wysokimi stosami płyt chodnikowych jest, niestety, widoczne z wieży kościoła Zbawiciela, na której ulokował się niemiecki snajper. Z pewnym ociąganiem się zabierają wiadra i ruszają w kierunku barykady, odległej kilka metrów od rogu Hożej.
Jako pierwszy przebiega Marszałkowską Ubysz. Drugim jest Sołtan. Snajper czuwa na wieży kościoła. Po płytach bzykają kule. Mencel biegnie jako trzeci. Nagle pada, dostał dwie, może trzy kule, w pierś i brzuch. Czwarty w kolejności - Zbigniew Laskowski – dźwiga tracącego przytomność kolegę. Na płaszczu Ubysza niosą go teraz we trzech do powstańczego lazaretu przy Lwowskiej.
Kapral podchorąży „Paweł Janowicz” cały czas jest przytomny, ale ból nie pozwala mu mówić. Na kartce kreśli tylko kilka słów. Chce powiadomić narzeczoną, Jankę Jędrykównę, która jest sanitariuszką w szpitalu polowym przy ulicy Koszykowej. Wkrótce przybywają najbliżsi. Nocą na zmianę czuwają przy nim matka i narzeczona. Operacja jest niestety spóźniona, brakuje niezbędnej w takich przypadkach soli fizjologicznej. Janka dostarcza ją dopiero po długich poszukiwaniach. Jej wysiłek nic już nie zmieni. Nazajutrz Wojciech umiera. Pogrzeb jest krótki, żołnierski. Kapelan pospiesznie odprawia modły, salwę honorową zagłuszają pobliskie wybuchy pocisków.”
Po wojnie do Pabianic trafiło także wielu powstańców warszawskich oraz wysiedlonych warszawiaków, którzy tutaj znaleźli swój dom. O ich wyborze świadczą między innymi liczne nagrobki na miejscowych cmentarzach.
Papież Jan Paweł II , Honorowy Obywatel Pabianic, uznawany przez wielu za największy moralny autorytet współczesności wyraził swoje zdanie o Powstaniu Warszawskim, które najlepiej zamyka rozmaite dyskusje i spory: „Chylę głowę przed powstańcami, którzy w walce nie szczędzili krwi i własnego życia dla Ojczyzny. Choć w ostatecznym rozrachunku z powodu braku odpowiednich środków i z powodu zewnętrznych uwarunkowań ponieśli militarna klęskę, ich czyn na zawsze pozostanie w narodowej pamięci, jako najwyższy wyraz patriotyzmu.”.
Wiele informacji dotyczących Pabianic zawiera Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego w Warszawie. Prezentujemy fragmenty wypowiedzi uczestników powstania, którzy wywodzą się z Pabianic, albo trafili do naszego miasta tuż po jego zakończeniu.
Krystyna Kwiatkowska „Krystyna” (ur.1921) łączniczka, podczas powstania działała w Warszawie, dzielnica Żoliborz.
- Zaczniemy naszą rozmowę od tego co działo się przed 1 września 1939 roku. Gdzie pani wtedy mieszkała i czym się zajmowała?
- Mieszkałam w Pabianicach. Byłam w gimnazjum, skończyłam gimnazjum. Naszą grupę założył ksiądz Jaroszka w Pabianicach. Nasza grupa była niewielka, dziesięć osób i tam się zaczęła moja praca w organizacji.
- Na czym polegała ta praca?
- Najpierw na roznoszeniu ulotek, pisaniu..były drukowane gazetki, różne ulotki i tak dalej. To się po prostu roznosiło po domach, po mieszkaniach, zapoznawało ludzi...
- Z kim pani mieszkała? Dużo pani miała rodzeństwa?
- Miałam dwóch braci i siostrę. A mieszkałam w Pabianicach.
- Zapamiętałam ogromny strach mojej matki przede wszystkim, która się ogromnie bała, ponieważ mojego brata aresztowano i ona nie miała... Jak wybuchło powstanie, ogromny strach matki, który udzielał się również i nam. I tylko to w tej chwili pamiętam, wkroczenie wojska do Pabianic, Niemców.
- Jak później wyglądało to życie w trakcie okupacji? Z czego państwo się utrzymywaliście?
- Rodzice, no nie wiem jak to powiedzieć, byli dość zamożni, w każdym razie byłam na utrzymaniu rodziców do czasu, aż się przeniosłam do Warszawy i nawet jak byłam w Warszawie. Dokąd nie wyszłam za maż, to stale byłam na utrzymaniu rodziców.
- W którym roku pani się przeniosła do Warszawy z Pabianic?
- Chyba w 1944.
- Czyli tuż przed wybuchem Powstania?
- Chyba w 1944 roku, dokładnie nie pamiętam. Muszę sobie przypomnieć jak to było. Jak przyjechałam, to jeszcze uczyłam się, chodziłam w Warszawie do szkoły.
- To proszę powiedzieć dlaczego musiała się pani przenieść z Pabianic do Warszawy?
- Dlatego, że miałam przyjaciółkę z którą chodziłam do gimnazjum Królowej Jadwigi w Pabianicach – Krysię Morgenstern, która zawiadomiła moich rodziców, ze przyjdą Niemcy i - będą mnie aresztować i mojego brata. I żeby mama gdzieś nas ukryła, coś z nami zrobiła. W każdym razie, żeby nas nie było domu, bo będą nas aresztować. I w tym czasie mój szwagier przyjechał z Warszawy, bo mieszkał w Warszawie, a po prostu przechodził przez zieloną granicę, bo żeby się w Warszawie utrzymać to przyjeżdżał tu, zabierał towar, kupował różne rzeczy i w Warszawie potem sprzedawał. Żeby się utrzymać, żeby żyć. I on mnie zabrał ze sobą do Warszawy. Przechodziłam przez zieloną granicę w nocy, zimą w białym prześcieradle ukryta, żeby być na biało. Pamiętam, ze było to straszne przeżycie, bardzo się bałam. I bardzo to przeżyłam.
- I tak trafiła pani do Warszawy?
- I tak trafiłam do Warszawy, i tak zamieszkałam najpierw u siostry, a potem się zaczęło. Wciągnęłam się, zaczęłam poznawać ludzi, zaczęłam poznawać koleżeństwo i dostałam się do grupy, należałam do Szarych Szeregów w Warszawie.
Dlatego, że po prostu Jurek Niewiadomski, kolega, który ze mną pracował i był w Pabianicach, pracował w Warszawie. I spotkaliśmy się w Warszawie i on mnie wprowadził w Szare Szeregi.
- Czyli on był tą osobą, która …
- Która mnie wprowadziła, tak, Jurek Niewiadomski żyjący do dzisiejszego dnia. Też się teraz przeprowadzi do Warszawy, a mieszka w dalszym ciągu w Łodzi.
- Jakie były pani zadania w czasie okupacji?
- Po prostu roznosiło się wszelkie ulotki po mieszkaniach. Działałem przede wszystkim na Starym Mieście, bo Pabianice to jest tak... Było Stare Miasto i Nowe Miasto. Mieszkałam na Starym Mieście, działałam na Starym Mieście. Po domach się roznosiło ulotki, różne gazetki, wszystko, co się drukowało. Grupę naszą prowadził ksiądz Jaroszka.
- Wspominała mi pani wcześniej, że w trakcie okupacji mieszkała pani na Pięknej?
- Na Pięknej mieszkałam w czasie okupacji już później, jak już z Pięknej zaczęłam w ostatnim roku chodzić na swoje kursy księgowości, bo to były kursy księgowości na ulicy Sienkiewicza. Tam mieszkałam, bo nie mogłam mieszkać u siostry, ponieważ siostra się bała. Miała małe dziecko, więc się bała. I załatwiła mi mieszkanie na Pięknej u swojej koleżanki – róg Pięknej i Koszykowej, taki duży, wielki dom vis a vis Politechniki. I tam mieszkałam. Tam byłam prawie do końca, potem znowu na Żoliborz, ale to już pod koniec.
- I co było w tym mieszkaniu?
- W tym mieszkaniu to była cała zbrojownia! Moja robota polegała na składaniu broni i czyszczeniu broni, magazynowaniu, sortowaniu i tak dalej. Był magazyn broni. A brat przywoził to wszystko. Młodszy był ode mnie, ale już pracował. Ja po prostu roznosiłam broń. Nosiłam nawet w torebce. Pamiętam wypadek, jak mnie Niemiec zatrzymał (szłam do szkoły) i kazał otworzyć teczkę. A ja tam miałam na dnie gazetki, a na wierzchu książki. I on włożył rękę i złapał coś twardego, coś wyciągnął. Ja przerażona, a on wyciągnął po prostu - i tego momentu nie zapomnę – wyciągnął moje okulary, które były w takiej twardej metalowej oprawce. Myślał, ze to jest broń. Jak otworzył, tam były okulary, które były w takiej twardej metalowej oprawce. Myślał, że to jest broń. Jak otworzył, tam były okulary. I chyba mu się zrobiło bardzo głupio wtedy, bo wrzucił mi te okulary do mojej torby i powiedział: Raus! I kazał mi iść. I w ten sposób się uratowały okulary, które mam do dzisiejszego dnia i oprawkę z okularów mam dzisiejszego dnia, jako pamiątkę trzymam.
-Pani rodzice wiedzieli, że pani uczestniczy w działaniach konspiracyjnych?
- Rodzice jeszcze wtedy byli w Pabianicach. Już byłam nie u siostry, bo już mieszkałam na Pięknej.
- Czyli oprócz pani brata nikt nie wiedział, że pani była w konspiracji?
- Nikt więcej nie wiedział. Nikt, nikt, tylko on..
- A gdzie zastał panią wybuch Powstania?
- Na Mickiewicza.
- Dlaczego tam?
- Bo przyjechali rodzice i tam zamieszkali. I myśmy wrócili z bratem do rodziców i tam zamieszkałam razem z rodzicami. Tam mnie zastało Powstanie, na Mickiewicza 21.
- Tak zapamiętałam, że całe Powstanie byliśmy w piwnicy, barykada była z naszego domu na drugą stronę... pierwsza barykada na Żoliborzu to była z naszego domu. I tam razem z żołnierzami dawali mi tam różne papierki, co trzeba było na Plac Inwalidów takimi różnymi drogami dostarczyć, a że znałam to tam się roznosiło do różnych domów. Na Zajączka, na Plac Wilsona … i tak właśnie się roznosiło różne gazetki, różne pisemka... Byłam takim... łącznikiem.
. Łączniczką.
- Tak, tak. I zawsze byłam łączniczką, zawsze. Dokąd nie zamieszkałam na Pięknej to byłam łączniczką. A potem tośmy się już zajmowali tą bronią, co żeśmy roznosili...
- A pani rodzice wiedzieli już w trakcie Powstania, że pani jest łączniczką?
- Moi rodzice? Wiedzieli.
- Jak pani się poruszała wtedy po dzielnicy? Jakie niebezpieczeństwa panią mogły spotkać?
- „Gruba Berta”, czy coś z dworca Gdańskiego, to bez przerwy strzelali... Tam wszystkie domy były pouszkadzane, wszystko było poburzone. Mieszkało się tylko w piwnicach przy pierwszej barykadzie, bo z Dworca Gdańskiego bardzo nas bombardowali. Ale potem kontakty sięgały do Placu Wilsona, to były najdalsze moje wyprawy. Zanosiłam jakieś listy, zawiadomienia. Szlo się uliczkami, tam był zarośnięty plac, kartofle rosły i jakoś się tymi uliczkami tak przemykało.(...) ( rozmowa z 2006 r.)
K. Kwiatkowska po powstaniu przebywała w Pruszkowie, Grodzisku i Częstochowie, aż w końcu na krótko powróciła do Pabianic.
Stanisław Michał Lipski „Staszek” (ur. 1926) w Powstaniu Warszawskim, starszy strzelec formacji „Baszta”, dzielnica Mokotów. Po powstaniu trafił do więzienia w Radogoszczu (Łódź). W styczniu 1945 r. zbiegł z kolumny ewakuacyjnej i ukrył się w Pabianicach.
- Docieram do Pabianic, zaczyna szarzeć. Z daleka słyszę Halt! Zacząłem wiać. Na miejscu żandarmi rozstrzeliwali zbiegów. Była godzina policyjna. Pierwsze czerwone zabudowanie, roboczy biedny dom. Otwieram drzwi. Państwo Malinowscy, pamiętam nazwisko: Dzień dobry! Za panem gonią? - Tak. Ona momentalnie zgasiła światło. W mundurze z butami wsadziła mnie pod pierzynę. Pod oknem przebiegli żandarmi. Jeszcze kilka osób tej nocy zastrzelili. Rano już były czołgi, zwiad rosyjski. A jeszcze bombardowanie! Samoloty nadlatywały. Namawiali, żebym zszedł do schronu. Poszedłem do mieszkania, spałem. Samoloty, niemieckie „sztukasy” leciały, bombardowały miasteczko, nade mną gwizdały bomby. Ona wraca, śpię, mówię: w powstaniu to normalne. Pan Malinowski był w Strzelcu przed wojną, bardzo wartościowi ludzie. Niestety wynieśli się pod Warszawę. Później poszedłem do rzeźni miejskiej. Rosjanie zabierali wszystko z rzeźni. Jestem wojenno-plenny (jeniec wojenny), wchodziłem bez słowa, to mi salutowali. Zdejmuję z haka wieprza. Przewróciłem się bo byłem za słaby. Po śniegu go wyciągałem. Ludzie jak kruki rwali wieprza, idę po następnego, już nie miałem sił. Miałem tam zamieszkać na Świętego Rocha 9, w mieszkaniu po zamożnym restauratorze. Miałem przygody w Pabianicach (…) (rozmowa z 2005 r.).
Marian Traczyk „Dawińczyk” (ur.1924) podczas powstania był w ochronie Monopolu Warszawskiego przy Ząbkowskiej – Praga..
- Państwo jechali do Poznania a potem?
- Później nas wzięli do Łodzi (Litzmannstadt), tyle że był Monopol, tych pracowników z Monopolu przewieźli. My nie byliśmy pracownikami, to nas do obozu w Pabianicach wzięli, z tym że mieliśmy z powrotem dobrze, bo mieliśmy spirytus w takich bańkach dwulitrowych. Komendant obozu, Niemiec robił to, co myśmy chcieli, właściwie, później był wywóz. Kto chciał jechać, pojechałem do Breslau.
- Jak długo pan był w Pabianicach?
- W Pabianicach to był tydzień, może dziesięć dni, stamtąd nas ewakuowali do Wrocławia, jechaliśmy też. Byłem taki, że dawałem sobie radę w życiu (..) (rozmowa z 2010 r.).
Andrzej Jachymczyk „Azjata” (ur. 1929) w czasie powstania w zgrupowaniu „Żyrafa 2” na Żoliborzu, szeregowy. Po zakończeniu powstania przebywał w obozie w Altengrabow koło Magdeburga, następnie kontynuował naukę w Pabianicach i pracował także tutaj w fabryce chemicznej.
- Proszę opowiedzieć o pana losach przed wojną.
- Miałem szczęśliwe dzieciństwo. Ojciec był nauczycielem gimnazjalnym, mama dentystką szkolną, pieniędzy było wystarczająco. Mieszkaliśmy w Warszawie. Urodziłem się w szpitalu na Karowej. Przez dwa lata mieszkaliśmy na Litewskiej, wiadomo gdzie to jest – koło Placu Unii, a po dwóch latach na Żoliborzu na ulicy Mickiewicza. Tam rodzice mieli własne mieszkanie. Szkołę zacząłem w Liceum Francuskim w Warszawie, to się nazywało Lycee Francais de Varsovie. Ojciec w tej szkole uczył polskiego, historii i propedeutyki filozofii (…)
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
- Wybuch wojny mnie zastał w majątku babci pod Łodzią. Miałem wtedy dziewięć czy dziesięć lat. Akurat zrywałem jabłka siedząc na drzewie, kiedy pokazały się pierwsze samoloty. Oglądałem pierwszą bitwę powietrzną z wysokości gałęzi drzewka owocowego. Pierwsze momenty były dość szokujące. Ciotka pojechała na targ do Pabianic, wróciła rozdygotana, że jest wojna, że nie sprzedała towaru. Pamiętam uciekające wojska, które przechodziły przez mająteczek, nazywał się Huta Janowska, niedaleko Pabianic (…).
- Co było potem?
- Potem trzeba było trochę się podreperować po obozie. Miałem zakażenie krwi na skutek zatarcia nogi. Wyprowadził mnie z niego lekarz z kresów przy pomocy ichtiolu. Nogi mi nie obcięto mimo wszystko, krążenie wróciło. Poszedłem do szkoły. Ostatnią klasę gimnazjum i dwie klasy liceum kończyłem w Pabianicach, bo wróciłem do majątku babci. Myśmy w Warszawie nie mieli do czego wracać, dlatego, że w nasze mieszkanie w czasie powstania uderzyła bomba i rozbiła stropy – myśmy mieszkali na drugim piętrze – od drugiego piętra do parteru. Nie było stropów, jedyna rzecz, która się zachowała to łazienka, cała, nienaruszona. Szło się po gzymsie nad przepaścią. Do 1948 roku byliśmy w majątku. Z tym, że w 1947 ojciec pojechał do Warszawy i zaczął organizować remont mieszkania. W 1948 roku, jak tym razem nasi nas wyrzucili, to wróciliśmy do Warszawy. Z tym, że ja już nie wróciłem do Warszawy. Wcześniej skończyłem szkołę w Pabianicach, zrobiłem maturę, dostałem się na studia na Politechnikę Warszawską. Jeszcze wtedy mieszkania nie było, mieszkałem w łazience, spałem w wannie. Przeziębiłem się, dostałem zapalenia płuc, musiałem zrezygnować. Wróciłem na wieś, jeszcze wtedy byliśmy na wsi, bo nas wyrzucono dopiero w zimie. Nie miałem gdzie wracać do Warszawy, nie miałem gdzie mieszkać. Mowy nie było o żadnym akademiku. Mieszkania jeszcze nie było. Pojechałem do Akademii Handlowej w Szczecinie, stamtąd mnie przeniesiono do Poznania. W Poznaniu skończyłem Wyższą Szkołę Ekonomiczną w 1951 roku.
- Gdzie pan potem pracował?
- Pracowałem w Pabianicach w Chemicznej. Byłem kierownikiem zbytu (…) (rozmowa z 2006 r.).
Halina Kossowicz „Hela” (ur. 1928), sanitariuszka formacji „Gustaw” – Ochota.
- Gdzie pani trafiła? Jak pani wspomina drogę?
- Drogę-fatalnie. Bez jedzenia, bez picia. W wagonach przepełnionych, gdzie trzeba czekać w kolejce, żeby usiąść. Ileś tam czekaliśmy w Pabianicach, na miejsce na rampie w Oświęcimiu. Ale nie doczekaliśmy się. I wywieźli nas do Bossen pod Frankfurtem. To był obóz przejściowy. Znów gołe, ale deski, nie beton, tak jak w Pruszkowie. Gołe deski i po dwie osoby na pryczy. Tam nas trzymali trzy tygodnie. Przyjechali tacy przedstawiciele różnych obozów i wybierali sobie do pracy. Ja do obozu pracy trafiłam, na przedmieściu Berlina. Właściwie to pod Berlinem, Teltof. Tam byłam nie do końca wojny, bo uciekłam stamtąd (rozmowa z 2005 r.).
Alicja Pniewska-Sieciechowicz (ur.1922), starszy sierżant w kobiecych patrolach minerskich, Śródmieście. Po powstaniu w obozie w Oberlangen, następnie na emigracji w Anglii.
- Czy miała pani wtedy kontakty z Polską? Czy można było pisać listy?
- Z Anglii do Polski można było pisać listy. Nawet dokładnie nie pamiętam, jak się dowiedziałam o mamie. Siostra nie wróciła do tego samego mieszkania, tylko ją gdzieś przetransportowali do Pabianic i ona dostała poniemieckie mieszkanie w Pabianicach. Tam sobie życie urządziła, tam sobie znalazła człowieka, pobrali się. Mieli jednego syna. Matka była z nią (…) (rozmowa z 2010 r.).
Teresa Krzyżanowska (ur. 1932), cywil, Śródmieście. Po powstaniu przebywała z rodziną w obozie w Spellen.
(…) w Spellen spotkaliśmy znajomą żonę kolegi ojca, która była Austriaczką z pochodzenia. Mieszkała w Polsce, mówiła dobrze po polsku, ale z pochodzenia była Austriaczką i mówiła bardzo dobrze po niemiecku. Poszła do komendanta tego obozu, okazało się, ze komendant był przekupny i za złoto wypisał jej zwolnienie. W tym momencie jak wracała od niego, spotkała moich rodziców. Powiedziała, ze oni już mają zwolnienie, żeby iść do tego komendanta, wróciła razem z ojcem i przekonała znowu tego Lagerfuhrera. Za trzy „złote świnki” złote pięciorublówki, które ojciec miał zaszyte, on wypisał nam zwolnienie. I to było zwolnienie z pieczątką dla siedmiu osób, bo byli jeszcze znajomi tej pani, Austriaczki z pochodzenia. Miała córkę w moim wieku, zresztą chodziła do tej samej szkoły co ja. Też u nas było siedem osób. Szybko ruszyliśmy z tego obozu ileś kilometrów do Wessel, żeby wsiąść do pociągu (…) Tak jechaliśmy cztery doby, bo to zwolnienie służyło za bilet, tak że różnymi pociągami dojechaliśmy (…) aż do Łodzi, bo Lagerfuhrer nie mógł wypisać zwolnienia do Generalnej Guberni, ale Łódź to było już Warthegau i on nam wypisał zwolnienie do Łodzi. Szczęśliwie dojechaliśmy do Łodzi w czternaście osób. Ojciec urodził się w Łodzi i miał tu swoją rodzinę. Mieliśmy przechodzić przez zieloną granicę do Generalnej Guberni. Już tydzień ukrywaliśmy się w Łodzi. Tymczasem jeden z panów, który był na naszym zwolnieniu, wyszedł i Niemcy go złapali. Powiedział, że ma zwolnienie legalne i przyprowadził ten patrol niemiecki do ojca. Oni wiedzieli, że zwolnień nie ma żadnych, że to jest lewe zwolnienie. Wyłapali nas wszystkich i zawieźli do obozu w Pabianicach, z Pabianic nas przewieźli po dwóch dniach do obozu pod Poznaniem. Stamtąd do obozu w Lehrte, koło Hanoweru (rozmowa z 2008 r.).
nMaria Płachecka „Dźwina”, sanitariuszka w Zgrupowaniu „Krysta”
- Później dostałam wezwanie do wojska, bo powstańców wzywano wtedy do wojska, jak szli na Wał Kołobrzeski. Dostałam wezwanie, ale już wtedy byłam z ojcem w Pabianicach. Na armacie pojechałam z ojcem do Pabianic, gdzie dostał posadę dyrektora technicznego i ośmiopokojowe urządzone mieszkanie.
- Pani mówi o okresie powojennym?
- Styczeń 1945 rok. Wojna trwała, jechałam na armacie przez dwanaście godzin do Pabianic. Tam przyjechał na przykład jeden właściciel majątku. Starałam się (w tym mieszkaniu były tylko zioła) urządzić coś, żeby ludzie nie pomarli. Mój ojciec i ten obywatel ziemski, któremu nie wolno było w obrębie 50 kilometrów od majątku mieszkać, dlatego przyjechał do Pabianic. Ja natomiast z powrotem pojechałam do Radomia, bo dostałam wezwanie do RKU. Zjawiłam się tam, a oni mówią: „Proszę pani, oni już wyruszyli na Kołobrzeg. Ja mówię: „Jak to? i Co? Co ja mam robić?” – Nic. Wracam z powrotem (…) (rozmowa z 2009 r.)
Danuta Dąbrowska-Sokołowska „Danusia” (ur.1923), łączniczka VI Oddział Komendy Głównej Armii Krajowej, Osłona Sztabu V Obwodu, Stare Miasto, Śródmieście, Mokotów.
(…) urodziłam się 2 sierpnia 1923 roku pod Pabianicami w województwie łódzkim. To były duże prywatne lasy (…)
- Jak pani pamięta dom rodzinny, przedwojenną szkołę, rodzinę?
- Mój ojciec, inżynier leśnik, był nadleśniczym i pracował w lasach prywatnych w Rydzynach pod Łodzią. To były lasy znanego łódzkiego fabrykanta Karola Eiserta, który miał szereg fabryk, a jednocześnie dokupił sobie jeszcze lasy i majątek Dłutów. Ojciec zaczął tam pracować zaraz po wojnie w 1919 roku. Był tam duży dom, nadleśnictwo nazywało się Rydzyny. Miałam dwie siostry starsze. Na początku nie chodziło się do szkoły, po prostu było daleko. Trzeba było zapewnić drugie mieszkanie, a to był Duży koszt, więc była wychowawczyni …Bodajże do czwartej klasy szkoły powszechnej uczyłam się w domu, a później w Pabianicach, w szkole prywatnej. Kilkanaście dzieci tam uczęszczało. Później niestety szkoła stale się zmieniała. Do pierwszej klasy gimnazjum uczęszczałam też w Pabianicach, a później znowu rodzice oddali mnie i moją siostrę do starszą do szkoły klasztornej w Otorowie pod Poznaniem.
- A jak wybuch wojny wpłynął na losy pani i pani rodziny?
- Już 1 września było widać nad naszym domem w Rydzynach walki samolotów. Pierwsze wrażenie było trochę śmieszne, nie trzeba jechać do szkoły. Walk w zasadzie nie było, były wojska polskie, które gdzieś się wycofywały. Ktoś z tych oficerów przyszedł i powiedział do mojego ojca: „Niech pan stąd wyjeżdża, bo tu będzie bitwa’. Tatuś nas zapakował na wóz konny, jeszcze dołączyli sąsiedzi i rzeczywiście pojechaliśmy w sam środek bitwy. To było w Brzezinach za Łodzią. Tam rzeczywiście była bitwa, a myśmy siedzieli w środku. Jak wracaliśmy, to już zaczepił nas jakiś żandarm niemiecki na drodze i pytał się dokąd jedziemy, po co jedziemy i zezwolił jechać. W domu było już wszystko wyszabrowane, wszystko dokładnie powyrzucane z szaf i szuflad.
W październiku aresztowano mojego ojca. Aresztowani byli ziemianie, księża, adwokaci, sędziowie, wyżsi urzędnicy państwowi. Obóz był w Radogoszczy po Łodzią. Ojciec wyszedł stamtąd przed samym Bożym Narodzeniem tylko dzięki interwencji przyjaciół Niemców (…) 1 kwietnia 1940 roku rodziców nie było w domu, tylko my we trzy i nasza przyjaciółka z rodziny niemieckiej była wtedy u nas. Do Rydzyn samochodem przyjechało gestapo. „Gdzie sa rodzice?” – pytali. Później kazali nam się ubierać, kazali wsiadać i zawieźli nas do obozu wysiedleńczego w Łodzi przy Łąkowej. W nocy przywieźli rodziców.
- Czy jakikolwiek dobytek rodzice zabrali ze sobą?
- Myśmy nie zabrały nic., bo w ogóle nie wiedziałyśmy gdzie nas wiozą i po co… A rodzice byli zrozpaczeni, ze mamusia tylko błagała, żeby ich zawieźli do dzieci, więc właściwie nic nie wzięła poza węzełkiem, w którym była poduszka, pled czy coś takiego. Resztę pożyczyli nam na miejscu – ci ludzie z Łodzi, którzy wiedzieli, jak wygląda wysiedlenie, już się szykowali wcześniej i byli lepiej zaopatrzeni.
W obozie byliśmy przez kwiecień, maj, w czerwcu transporty wywieźli do Generalnej Guberni. Wcześniej zachorowałam. Dostałam szkarlatynę, dyfteryt. Niemcy strasznie bali się chorób zakaźnych, więc przyjechała karetka i wszystkie chore dzieci zawożone były do Radogoszczy, do szpitala. I tak zostałam sama. Opiekowali się mną przyjaciele moich rodziców. Codziennie przynosili paczki, a po wyzdrowieniu zabrali mnie na wakacje do majątku Widzew pod Pabianicami (…) Pod koniec wakacji, w sierpniu 1940 r. mamusia przyjechała po nie przez zieloną granicę jakąś wynajętą bryczką. Zabrała mnie stamtąd i pojechałyśmy do Warszawy. Początkowo nie było gdzie mieszkać, ale ciotka i wuj mieszkali w Warszawie na ulicy Nowogródzkiej; mieli duże mieszkanie i początkowo rodzice się u nich zatrzymali (…), (rozmowa z 2008 r.).
Zbigniew Olszewski „Sęp” (ur. 1927), kapral w kompanii „Koszta”, Stare Miasto.
- Proszę jeszcze opowiedzieć o rzeczach, które według pana są ważne, jeśli chodzi o oddział, w którym pan był.
- Są nazwiska, które chciałbym, żeby ocalały: „Capek” Władysław Gabowicz, „Pączek” Tadzio Panczewski, Tokarski, Tadeusz Krewnicki, ’Teoś” Ostrowski, „Długi” Józef Kulczyk, zresztą później słynny kompozytor i pianista. Grał na rozwalonym fortepianie Chopina. „Sęk” Tadeusz Rupniewski, później działał po wojnie. „Pała” Andrzej Arens, „Arlekin” Zdzisław Kobusiewicz, on był z Łodzi. Przyznał się do „Koszty”. Proszę nie zapominać, że w „Koszcie”, pomijając te trzy plutony, była grupa likwidacyjna porucznika „Zawady”. W związku z tym, jak Urząd Bezpieczeństwa dowiedział się, że ktoś jest z „Koszty”, to rezultat był natychmiastowy. Zdzisio długo przesiedział. Rezultat był taki, ze skończył w szpitalu psychiatrycznym w Pabianicach (rozmowa z 2011 r.)
Sławomir Maciej Cieślikowski „Mścisław” (ur. 1926), drużynowy – Szare Szeregi, Zawiszacy. Po powstaniu przebywał m. in. w Pabianicach. Był werbowany do współpracy z Urzędem Bezpieczeństwa.
(…) Po jakichś dziesięciu, piętnastu minutach dalej toczy się rozmowa w ten sam sposób. Wreszcie on podrzuca mi: „No dobrze, a na Struzika byś złożył doniesienie?” „Na kogo?” – „No na Struzika”. Pytam się: „Na inspektora oświaty?’ – „O powiedziałeś właśnie”. Mówię: „To pan nazwisko podał”. Złożyłem donos czy nie? Nie złożyłem, a dla niego jest oczywiste. Mógł zapisać, że złożyłem donos na inspektora oświaty. Co prawda nie wiem jaki. Było tylko stwierdzenie, że mogę złożyć doniesienie na jakiegoś Struzika. Spytałem czy na inspektora oświaty, bo tak się nazywał inspektor oświaty w Pabianicach. Nie wiem, jak on zapisał. A jak napisał, że „po dłuższej rozmowie złożył donos na Struzika (nie pamiętam jego imienia) inspektora oświaty”, czy „obiecał, że będzie składał” . Czort wie, jak to mógł zapisać. Wiem, że takie rzeczy były. Dałem swój przykład, bo wiem, że z tego nic nie wyszło, nikt mnie więcej o nic nie pytał. Przecież gdybym nie wyjechał z Pabianic do Krakowa, to diabli ich wiedzą co by mi podrzucali. Tą metodą wszystko można załatwić (rozmowa z 2008 r.)
Janusz Brochwicz-Lewiński „Gryf” (ur. 1920), sierżant podchorąży Batalionu „Parasol”. Dowodził legendarną obroną Pałacyku Michla na Woli. Po wojnie służył m. in. w gwardii przybocznej króla Jerzego VI w Anglii, jako agent wywiadu działał w Palestynie i Sudanie. W czasie wojny posługiwał się fałszywym dowodem tożsamości, w którym jako miejsce urodzenia widnieją Pabianice.
Mieszkałem po różnych dziurach. Nie mogłem wrócić do mojego domu, który był na Marszałkowskiej 113. Sytuacja była bardzo trudna. Matka znajdowała się w Wołkowysku. Ojciec był złapany później przez bolszewików i był na Syberii; był oficerem rezerwy. Ten dom, w którym ja mieszkałem, był zarekwirowany przez niemieckie instytucje i był pilnowany przez wartę, która stała przed drzwiami; nie miałem żadnych możliwości dostać się. Nasze mieszkanie było zaplombowane, więc to odpadało. Musiałem szukać innych dziur, więc mieszkałem na Starym Mieście u znajomych, mieszkałem we Włochach pod Warszawą – tam miałem tak samo kontakty. Ale to było prowizoryczne. Ludzie bali się takiego faceta jak ja trzymać, więc musiałem zmienić miasto. Pojechałem do Lublina; w Lublinie miałem więcej kontaktów i możliwości ukrywania się. Byłem w Lublinie już na początku stycznia 1940 roku. Tam dostałem dużą pomoc; miałem szereg oficerów, których znałem sprzed wojny, którzy znali moją rodzinę. Wstąpiłem do Związku Walki Zbrojnej i tam dostałem dużo pomocy. Miałem fałszywe dokumenty wystawione na nazwisko Janusz Kwiatkowski z datą urodzenia 17 września 1920, miejsce urodzenia – Pabianice (…) (rozmowa z 2004 r.)
Z Pabianicami był związany także Władysław Drzymulski, szef żandarmerii Komendy Głównej Armii Krajowej.
Urodził się 13 lipca 1893 w Warszawie i był synem Jana i Franciszki z domu Sankowska. Uczył się od 1906 w Szkole Handlowej w Pabianicach, a w 1910 ukończył tam czwartą klasę. Ukończył 6-miesięczny kurs budowlany i od 1912 pracował jako technik w przedsiębiorstwie budowlanym ”Bracia Hans” w Pabianicach. Uczył się jednak dalej i w 1913 jako ekstern zdał egzamin do siódmej klasy w Szkole Handlowej Murawlewa w Warszawie. Służył od czerwca 1915 r. w Legionach Polskich. Od lutego 1918 był podoficerem do specjalnych zleceń dowódcy II Brygady Polskiego Korpusu Posiłkowego, płk. Józefa Hallera, a następnie adiutantem Straży Polowej (żandarmeria) II Korpusu Polskiego na Wschodzie. W okresie międzywojennym ukończył Centralną Szkołę Podoficerów Zawodowych Piechoty w Chełmnie, jako ekstern uzyskał maturę, studiował na Wydziale Administracji Państwowej i Komunalnej SKP w Warszawie. Od lutego 1931 był w 1 dywizjonie żandarmerii I oficerem do zleceń dowódcy. Uczestniczył w kampanii wrześniowej. Kierował w konspiracji referatem bezpieczeństwa Kwatery Głównej, podporządkowanym Oddziałowi V KG ZWZ_AK, a następnie był szefem żandarmerii KG AK. Mianowany majorem służby stałej w 1941.
W Powstaniu Warszawskim, kiedy Komenda Główna odeszła do Śródmieścia, na własną prośbę pozostał na Starym Mieście i dowodzoną przez siebie kompania żandarmerii obsadził barykadę na Tłomackiem. Od 25 sierpnia pełnił obowiązki szefa żandarmerii Grupy „Północ”, a na rozkaz płk. Karola Ziemskiego 30 sierpnia opuścił Stare Miasto i kanałami przedostał się do Śródmieścia do dyspozycji dowódcy AK. Po kapitulacji zataił swój stopień i udał się do stalagu, służąc pomocą szeregowym żołnierzom jako sierżant Władysław Kowalski. Przebywał w obozach Lamsdorf i Landeck. W kwietniu 1945 r. został uwolniony . Aż do demobilizacji w 1948 służył w Anglii. Został zweryfikowany w stopniu podpułkownika i pozostał na emigracji. Pracował jako robotnik w fabryce obuwia. Zmarł w Melbourne, Australia w 1974 roku.
W Pabianicach urodził się też syn Władysława Drzymulskiego Janusz.
Drzymulski Janusz „Wiesław” , porucznik , ur. 17.10.1919 r., brat Zdzisława i Wojciecha; absolwent Gimnazjum „Collegium” w Warszawie; student trzeciego roku medycyny w CW San.; drużynowy 94 WDH; brał udział w kampanii wrześniowej 1939 r.; od 1940 r. w ZWZ, a następnie w POZ; w jego mieszkaniu przy ul. Przyrynek odbywały się przysięgi nowo wstępujących członków oraz zebrania konspiracyjne „piątek”; wiosną 1942 r. został wcielony do AK i przydzielony do 1 kompanii „Troki” pod dowództwem por. „Zdana”; był dowódcą plutonu; walczył w Powstaniu Warszawskim na Starówce; zginął 12.08.1944 r. na „Ryglu” przed Bankiem Polskim; odznaczony Krzyżem Walecznych oraz pośmiertnie Krzyżem Virtuti Militari V klasy.
Według danych Muzeum Powstania Warszawskiego w Pabianicach urodziło się kilkudziesięciu uczestników powstania. Są to:
Jan Bolechowski „Bolek”
Bronisław Bonner „Wilk”
Celina Broniewska ‘”Tola”
Halina Czekay „Dobrzynka”
Apoloniusz Dudek „Czerski”
Kazimierz Grenda „Granica”
Jerzy Gertner „Orzeł”
Zbigniew Giziński „Strzała”
Jerzy Gramsz „Sławek”
Zdzisław Gramsz „Gordon”
Janusz Hillebrand „Benda”
Joanna Kaczmarek „Żaneta”
Witold Kannenberg „Baron”
Jerzy Kannenberg „Kostek”
Tadeusz Kitzman „Jacek”
Paweł Klose
Kazimierz Kłys „Pingwin”
Karol Kneblewski „Gruda”
Maria Korytowska „Malwa”
Zygmunt Lorentowicz „Boruta”
Henryk Łukasiewicz „Socha”
Wacław Łukasiewicz „Bombardier”
Leon Małkus „Leś”
Marian Matuszkiewicz „Zagłoba”
Włodzimierz Miaśnikow-Mianowski „Wilczek”
Eugeniusz Michalski „Markotny”
Regina Mikulska „Iza Różańska”
Edmund Kriger „Roman”
Kazimierz Pączkiewicz „Kazimierz”
Halina Pelc „Inka”
Henryk Pipiórski „Łoś”
Sabina Raczyńska „Ewa”
Henryk Zagórowski „Mały”
Beniamin Staniak „Wacław”
Stanisław Staszewski „Szary”
Janina Stanisławska „Maria”
Andrzej Sułat „Silny”
Jan Szachnowski „Wilk”
Halina Szmidt „Katarzyna”
Anna Szubańska „Hanka”
Stanisława Szumowska „Siasia”
Celina Wastrak „Bogda”
Kazimierz Woyde
Informacje o Powstaniu Warszawskim i jego uczestnikach odnajdujemy również w „Raportach sytuacyjnych” Armii Krajowej w Pabianicach.
Dnia 22.08.1944: Wysiedlonych mieszkańców przepędzono jak bydło ok. 40 km do Sochaczewa. W czwartek, 10 bm. dopiero załadowano ich w wagony bydlęce, i tak trzy dni pod zamknięciem i eskortą wojsk, bez żadnego pożywienia wieziono ich do Pabianic. Pociąg ten stanął na kilka godzin w Pabianicach i prawdopodobnie odwozi tych wygłodniałych ludzi obojga płci (nawet z małymi dziećmi) do jakiegoś obozu karnego, w głąb Rzeszy.
Na stacji w Pabianicach, ludzie ci z głodu prosząc i krzycząc domagali się od przechodniów chleba. Niestety dość liczna eskorta wojskowa, a później policyjna, nie pozwalała się zbliżyć nikomu z śpieszących z pomocą Polakom.
Ponieważ pociąg ten stał całą noc z soboty na niedzielę, wieść rozeszła się po mieście lotem błyskawicy. Wyległy w stronę kolei tłumy pabianiczan, niosąc ze sobą paczki żywnościowe. Wartę ochronną stanowiła miejscowa policja Schupo i kolejowa. Niektórzy z nich będąc sami wzruszeni tym wyglądem wygłodniałych ludzi, patrzyli przez palce na podawane przez Polaków paczki żywnościowe, które po prostu rozchwytywane były przez wygłodniałych.
Zdarzały się jednak również wypadki bezlitosnego i podłego postępowania wśród policjantów. Na przykład: Dr Piotrowska (Honorowy Obywatel Pabianic – przyp. s) zorganizowała naprędce wśród kobiet polskich, akcję dostarczania paczek żywnościowych, przygotowywania napojów, gotowania obiadów itp. Przy podawaniu paczek, kobiety te zostały brutalnie odepchnięte, a dr Piotrowska oberwała nawet pięścią w twarz.
Mały ośmioletni chłopczyk, niosący butelkę mleka i paczkę żywnościową, został zatrzymany przez jednego z pełniących służbę policjantów, który zabrał mu flaszkę z mlekiem i potłukł ją o kamień, a żywność rozdeptał butami. Ten sam chłopiec godzinę później, nie zrażając się poprzednim niepowodzeniem, tak sam ładunek żywności co poprzednio i – udało się.
Znany ogólnie ze swej podłości policjant 29 rewiru Schonrock poszczuł psem stojącą z boku jakąś wygłodniałą kobietę z przyjezdnych, którą pies ugryzł w nogi. Kobieta ta, ze słabości się przewróciła nie mając się już sił podnieść. Kobietę tę towarzysze podróży zanieśli na rękach do wnętrza wagonu.
Te wypadki barbarzyńskiego postępowania wzbudziły litość nawet i u Niemców. Zauważono kilkakrotnie miejscowych Niemców, jak sami przynosili i dostarczali paczki żywnościowe wygłodniałym Warszawianom. Nawet według informacji komórki naszego wywiadu, sam dowódca 30 rewiru oberleutnant Schmeiser, wiedeńczyk, dał służącej 2 bochenki chleba i ½ kg kiełbasy, aby ta zaniosła wygłodniałym ofiarom. Należy zaznaczyć, iż społeczeństwo pabianickie bardzo ofiarnie pospieszyło z pomocą Warszawianom, darząc swych rodaków nie tylko paczkami żywnościowymi, ale także odzieżą, bielizną itp.
Dnia 20.10.1944: W dniu 12.10. br. wygłosił w Pabianicach w hali Rzeźni Miejskiej, mowę Gauleiter Greiser. W trakcie swej mowy specjalnie podkreślał bohaterskie wyczyny powstańców w warszawie, każąc brać wszystkim Niemcom wzór z polskich żołnierzy, kobiet i dzieci. Poza tym zarzucał i wytykał Niemcom ich błędy: zniewieściałość, uchylanie się od służby wojskowej i wysługiwanie się Polakom. Była to dość niezwykła mowa Gauleitera Greisera, który dotychczas w tak bezwzględny i okrutny sposób tępił Polaków i polskość.
W Powstaniu Warszawskim brał udział również ks. Jan Rymkiewicz, który po wyjściu z obozu pruszkowskiego trafił do Krakowa, a stamtąd do parafii Najświętszej Marii Panny w Pabianicach. Tutaj oprócz pracy duszpasterskiej, pomagał proboszczowi w prowadzeniu remontu kościoła, organizował działalność charytatywną, współpracował z miejscowymi harcerzami oraz pogłębiał swoją wiedze z zakresu teologii moralnej. W 1951 roku na Uniwersytecie Jagiellońskim obronił pracę doktorską. Naraził się staroście powiatowemu, gdyż wbrew zakazowi odczytał w kościele oświadczenie Episkopatu Polski. Posypały się nań kary finansowe. Składali mu wizyty funkcjonariusze UB. Musiał niezwłocznie opuścić Pabianice.
Pracował w Chylicach pod Warszawą jako kapelan sióstr zakonnych. Po 1956 roku pełnił posługę duszpasterską w Olsztynie i Nidzicy, gdzie został proboszczem i dziekanem. Był inwigilowany przez SB. Zmarł w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach w 1965 r.
Jan Rymkiewicz urodził się w 1917 roku w Łunińcu obok Pińska w rodzinie kolejarskiej. Miał troje rodzeństwa. W Grodnie ukończył gimnazjum. Następnie w Krakowie wstąpił do Seminarium Księży Misjonarzy. We wrześniu 1939 roku przebywał w Grodnie na wakacjach. Niósł pomoc walczącym z Sowietami obrońcom miasta. W listopadzie 1939 roku przybył nielegalnie do Krakowa, aby kontynuować naukę. W 1943 roku otrzymał święcenia kapłańskie i skierowanie do pracy w parafii Św. Krzyża w Warszawie. Po wybuchu powstania był kapelanem w grupie Harnasia oraz I Batalionie Szturmowym IV Rejonu AK. Niejednokrotnie pod silnym ogniem karabinów maszynowych spieszył z ostatnią posługą do rannych i prowadził pogrzeby.
Autor: Sławomir Saładaj