Stare i Nowe Miasto
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęW okresie międzywojennym w mieście występowały rozmaite konflikty, na przykład między proletariuszami a fabrykantami, czy też między sanacją i narodowcami. Jednak najdawniejszy podział dotyczył mieszkańców Starego i Nowego Miasta. Rozpoczął się jeszcze w XIX wieku, kiedy miasto przeżywało gwałtowny rozwój. Na zachód od rzeki Dobrzynki powstawały nowe fabryki, pałace, kamienice. Mieszkali tutaj głównie przybysze. We wschodniej części miasta, tak jak za czasów kapituły krakowskiej, przeważali zasiedziali rzemieślnicy i rolnicy, tzw. ziomkowie, do których należały oprócz gospodarstw rodzinnych rozległe pola uprawne i łąki. Konflikt między dwoma grupami mieszkańców uwidocznił się najpełniej podczas budowy kościoła na Nowym Mieście, wówczas rdzenni pabianiczanie odmówili wsparcia dla tej inicjatywy, a poniekąd w proteście wybudowali „swoją” świątynię, czyli obecny kościół św. Floriana przy ulicy Warszawskiej.
Gdy zapadła decyzja o budowie kościoła na Nowym Mieście, mieszkańców Starego Miasta ogarnął istny szał budowy własnego kościoła. Inicjatorzy powstania obecnego kościoła św. Floriana postanowili nawet uciec się do cara. Z okazji aktu koronacji Cara Mikołaja II wyrazili swoje wiernopoddańcze uczucia i prosili, w celu upamiętnienia tej doniosłej uroczystości, o pozwolenie na budowę murowanej kaplicy pod wezwaniem Świętego Mikołaja. Koszt tej nowej fundacji zobowiązał się pokryć Franciszek Nawrocki, właściciel pobliskiej cegielni. W ten sposób mieszkańcy Pabianic przygotowywali się do budowy nie jednego, ale dwóch nowych kościołów (Paweł J. Chmura „Kościół, Rektorat i Parafia Świętego Floriana Męczennika”, Pabianice 2008).
Spór między mieszkańcami obu części miasta zaznaczył się z nową siłą w 1932 roku. Wtedy została podjęta próba nowego podziału parafii. Parafia św. Mateusza miała poszerzyć swoje granice kosztem parafii nowomiejskiej. Spór ten znalazł odzwierciedlenie również w prasie regionalnej. Dziennik Echo (23.11.1932) informował: Na terenie Pabianic istnieją dwie parafie i tyleż kościołów nie licząc kaplicy przy Warszawskiej, która parafii nie ma.
Parafie te odpowiadają podziałowi miasta na Stare i Nowe Miasto, który to podział istnieje od dawien dawna. A więc parafia staromiejska należała do kościoła św. Mateusza, zaś parafia nowomiejska do kościoła Najświętszej Marii Panny na Nowym Mieście. Granicą dzielącą obie parafie była dotychczas rzeka Dobrzynka, przepływająca niegdyś przez środek miasta Pabianic. Podział ten istnieje poi dziś dzień.
Wskutek ogromnej rozbudowy strony zachodniej miasta Pabianic, położonej na terenie Nowego Miasta, parafia Najświętszej Marii Panny ogromnie się rozrosła. Dziś jak wykazuje statystyka kościelna, parafia NMP na Nowym Mieście posiada 30 tysięcy parafian, podczas gdy parafia staromiejska św. Mateusza liczy ich zaledwie 10 tysięcy.
W związku z nowym stanem rzeczy , powstał projekt nowego podziału obu tych parafii, który byłby bardziej sprawiedliwy. Według projektu nowego podziału obecna granica, dzieląca obie parafie zostałaby zniesiona. Nową granicę przesunięto by dalej na zachód miasta aż do ulicy Narutowicza i Traugutta, przy czym strona wschodnia ulicy należałaby do parafii św. Mateusza, zaś strona zachodnia tejże ulicy pozostałaby przy parafii Najświętszej Marii Panny. W ten sposób obie parafie liczyłyby po 20 tysięcy parafian każda.
Projekt ten jest ze wszech miar godny uznania ze względu na zubożenie parafii św. Mateusza, która obecnie przystąpiła do odnowienia swej starożytnej świątyni i na gwałt potrzebuje pomocy materialnej ze wszystkich stron. Przeciwko nowemu podziałowi wypowiedziała się spora liczba parafian Najświętszej Marii Panny, która obchodzi mieszkania i zbiera podpisy na memoriale do władz duchowych, w którym prosi o utrzymanie poprzedniego stanu rzeczy.
Informacja o zmianach granic parafii w Pabianicach spotkała się z protestem czytelników. Echo (27.11.1932) opublikowało „list z Pabianic”, którego autorzy biednym robotnikom nowomiejskim przeciwstawiają nieco zamożniejszych ziomków ze Starego Miasta.
W numerze 324 Echa pojawiła się notatka, której autor omawia w sposób jednostronny projekt nowego podziału parafii w Pabianicach, zalecając go jako godny realizacji. Nie wszystkie jednak przesłanki, na których opiera swój wniosek są zgodne z prawdą.
Przede wszystkim nie wiadomo skąd wziął autor statystykę obu parafii. Według bowiem spisu ludności z roku 1931, Pabianice liczą wszystkich mieszkańców 45 655. Według notatki autora parafia na Starym Mieście ma mieć 10 000, a na Nowym 30 000, a zatem w mieście byłoby wszystkich katolików 40 000. Mieszkańców zaś innych wyznań 5 000 (?). jest to jasny fałsz. Kto choć pobieżnie zna Pabianice stwierdzić może bez żadnych nawet oficjalnych statystyk, że samych żydów jest około 10 000. A ewangelicy? Toteż oficjalny wykaz Wydziału Statystycznego m. Pabianic stwierdza na podstawie ostatniego spisu ludności, że parafia na Nowym Mieście liczy 21 300 a druga 11 600 osób. Zatem różnica wynosi 9 700, a nie 20 000 jak inspirował autor notatki.
Stosunek wzajemny obu parafii pod względem liczby parafian niewiele się zmienił od czasu podziału. Jak bowiem stwierdza p. Kazimierz Staszewski w broszurce pt. „Kościół Najświętszej Marii Panny w Pabianicach” w chwili podziału obu parafii w roku 1907 przy parafii św. Mateusza pozostało 15 000 i przy nowej parafii NMP – 20 000.
Podział taki nierówny był zupełnie uzasadniony. Na Starym bowiem Mieście mieszkała i mieszka ludność osiadła z dziada pradziada, nie tylko mająca swe tradycje, ale przede wszystkim zamożniejsza. Na Nowym Mieście zaś sami robotnicy. By więc mogli kościół sobie zbudować, a potem go konserwować musieli być w większej liczbie. Choć dziś stosunek liczbowy zmienił się na korzyść Nowego Miasta o 5 000 osób, to stosunek jakościowy parafii pozostał dawny. Na Starym Mieście są mieszczanie, z których większość ma ziemię i domek własny. Na Nowym Mieście – sami robotnicy niemający żadnego majątku prócz 10 palców do roboty, której nawiasem mówiąc teraz w ogóle nie ma, no i trochę pracującej, a raczej głodującej inteligencji. Toteż groteskowo wygląda uwaga autora omawianej notatki o gwałtownym zubożeniu Starego Miasta. Któż więc zubożał?
Czy mieszczanie z których większość ma trochę ziemi i płody jej może łatwo sprzedawać na miejscu na rynku miejskim, czy robotnicy, z których większość nie pracuje zupełnie; przeciwnie , w straszliwy sposób głoduje oglądając się na zupę komitetową, jako na jedyny środek utrzymania się przy życiu, z których większość nie ma gdzie mieszkać i czym się odziać. Przecież takie gadanie, to już ponure drwiny z ludzi głodujących.
Bądźmy szczerzy, przecież powszechnie znaną jest rzeczą, że masę ziemi fundacyjnej rozebrali swego czasu „ziomkowie” staromiejscy, Niechże więc tę ziemię oddadzą kościołowi, a z łatwością świątynię swą nie tylko wspaniale odnowią, ale i na dalszą konserwację spory zapas grosza zostanie.
W końcu zaznacza autor, że spora liczba parafian opowiedziała się przeciw projektowi podziału. Ma widać bardzo złe informacje, bo nie „spora” ilość, ale bezwzględna, przytłaczająca większość nie chce nawet słyszeć o oderwaniu ich od parafii Najświętszej Marii Panny, a te kilkadziesiąt osób, które oświadczyły się za przyłączeniem podały jako powód, nie rzeczowe, ale osobiste pobudki. Nic dziwnego, że nikt prawie nie życzy sobie powrotu do parafii na Starym Mieście, odłączono ich swego czasu od starego kościoła i kazano budować nowy.
Z całym zapałem ojcowie ich i oni, nie tylko pieniądze dawali na swą nową świątynię, ale własnymi rękami osobiście pracowali przy jej wznoszeniu. Jak byli hojni, świadczy fakt, że w ostatnich 5 latach złożyli na wykończenie kościoła Najświętszej Marii Panny wyłącznie sami, bez pomocy mieszkańców Starego Miasta (prócz członków cechów) ponad 100 000 złotych (wyraźnie sto tysięcy) i teraz chcą ich oderwać od ich ukochanej świątyni, wykończonej ich pracą i pieniędzmi, gdzie mają należytą obsługę kapłańską, gdzie mają zupełnie blisko i to tylko dlatego, by drugich wyręczać w ich zasadniczym obowiązku i za nich odnowić kościół. Jak się mają nie wzdragać przed tego rodzaju zamachami.
Z miłości dla sprawy Bożej chętnie dadzą ofiarę na odnowienie starożytnej świątyni, ale do tego wcale niepotrzebne jest odrywanie ich od dotychczasowej parafii i sianie niesłychanego zamętu, tak szkodzącego dla katolicyzmu w naszym mieście.
Gra jest zupełnie przejrzysta. „Ziomkowie” staromiejscy chcieliby, żeby wreszcie ich kościół przybrał godny tej nazwy wygląd. Ale czyż koniecznie stać się to może ich kosztem? Jest doskonała rada. Napisze się do kurii biskupiej memoriał z prośbą o przyłączenie kawałka obcej parafii. Kiedyś przed laty, kiedy kościół na Nowym Mieście budowano mówili „ziomkowie” staromiejscy do parafian nowomiejskich: Panowie i panie, zachciało się wam własnego kościoła – budujcie go sobie, ale nie łudźcie się, byście od nas otrzymali nań złamany szeląg. My będziemy wznosić nową kaplicę na Starym Mieście. Do widzenia i niech wam się powodzi. Dziś czule do tych samych ludzi przemawiają: Gołąbeczki miłe, pragniemy was przytulić do naszego łona. Stęskniliśmy się za wami, bo nie ma kto za nas odnowić nam naszego kościoła. A wy tak ładnie i ofiarnie wznieśliście waszą świątynię. Choć z przykrością, ale dla tak wzniosłego celu, zgadzamy się wielkodusznie by razem z wami się złączyć, bylebyście pieniążki za nas dali.
My wprawdzie mamy domki i morgi, mamy nasz losek (las) i nasz piosek (żwir) , ale poza tym jesteśmy nędzarzami. Wy zaś opływacie w krocie złota. Przecież niektórzy z was nawet do 8 zł na tydzień potrafią w fabryce zarobić. A ci co pracują na robotach publicznych otrzymują za dzień pracy aż 3 złote i mają tej pracy na tydzień aż dwa dni. Bogacze przybądźcie ratować nas głodomorów. Tak wyglądają przyczyny dla których rzucono wspomniany projekt w rzeczywistości po zdarciu maski i wszelkich frazesów o „sprawiedliwości” nowego podziału parafii pabianickich. Zagrożeni parafianie nowomiejscy.
Ostatecznie nastąpiło powiększenie parafii św. Mateusza. Teraz, według niektórych ironistów, granica między Starym i Nowym Miastem przebiegała nie na Dobrzynce, ale wzdłuż ulic : Traugutta i Narutowicza. Wzmiankowany podział stanowił dobry pretekst do utarczek chuliganów, identyfikujących się ze swoim miejscem zamieszkania. Przekroczenie granicy nie zawsze było bezpiecznym zadaniem. „Swoi” cierpliwie czyhali na „obcych” zza rzeczki.
Kością niezgody między mieszkańcami Starego i Nowego Miasta był las miejski. Dziennik Echo (16.04.1931) podawał: Bardzo aktualną w Pabianicach jest obecnie sprawa gospodarki lasu staromiejskiego. Od szeregu tygodni sprawa ta jest różnorodnie komentowana przez zainteresowane czynniki i wskutek walki, jaka rozgorzała na tym tle pomiędzy dwiema nawzajem zwalczającymi się grupami – znalazła się na terenie Urzędu Wojewódzkiego w Łodzi.
Jak się sprawa ta przedstawia w rzeczywistości, postaram się krótko i bezstronnie wyjaśnić. W roku 1867 ówczesne władze rosyjskie poczyniły zapis, mocą którego tereny obejmujące około 400 hektarów, graniczące z gruntami staromiejskimi stały się własnością obywateli staromiejskich, zamieszkałych na terenie tzw. Starego Miasta i tamże posiadających swoje grunta. Teren obejmował pewien obszar lasu i rozległe pastwiska, nieużytki itp. Zapis ten figuruje do dnia dzisiejszego w starych księgach Magistratu m. Pabianic. W czasie sporządzania zapisu o którym mowa, sprawa była bardzo prosta; komplikuje się natomiast obecnie wskutek rozrostu ludności tej dzielnicy, zaszłych zmian w składzie gruntów, sprzedaży itp.
W celu prowadzenia gospodarki na odnośnym obszarze powstało stowarzyszenie obywateli staromiejskich pn. „Rolnik”. Przyznać należy w imię bezstronności, że gospodarka towarzystwa „Rolnik” prowadzona jest należycie i wzorowo. W krótkim stosunkowo czasie teren cały został odgrodzony rowami i uregulowany. Wybudowano leśniczówkę wraz z zabudowaniami gospodarskimi, zatrudniono dozorców do pilnowania lasu dotychczas jakby bezpańskiego, zaangażowano fachowców, którzy przez racjonalną hodowlę leśną i nadzwyczaj troskliwą opiekę nadali właściwą rangę danemu obszarowi. O celowości gospodarowania świadczą protokoły komisarzy leśnych, którzy od czasu do czasu zjeżdżają na miejsce i prowadzą kontrolę stanu lasu i jego hodowli.
Od pewnego czasu towarzystwo przystąpiło do wyrębu lasu z czego dochód przeznaczony został na utrzymanie terenu pod budowę własnego gmachu w śródmieściu. Z braku funduszów wykończenie gmachu zostało wstrzymane i obecny zarząd towarzystwa powziął zamiar dalszego kontynuowania wyrębu lasu, aby fundusze stąd uzyskane przeznaczyć na ostateczne wykończenie budynku (obecnie Zespół Szkół na rogu Gdańskiej i Garncarskiej). W tym względzie powstał rozłam wśród członków stowarzyszenia, z których niektórzy nie chcieli się zgodzić na to, uważając dalsze kontynuowanie wyrębu za szkodliwe. Powstały też uwagi i zastrzeżenia do samego składu zarządu. Inna grupa członków pragnie odpowiedzialnych jednostek kierowniczych.
Istnieje jeszcze trzecia grupa, która uważa, że do stowarzyszenia nie mogą należeć wszyscy obywatele staromiejscy wobec czego z majątku korzysta li tylko nieliczna grupa wybrańców i buduje sobie gmach, który w rzeczywistości nie wiadomo do kogo będzie należał. Zdaniem ich gospodarka winien się zająć Magistrat m. Pabianic i teren sporny uczynić lasem magistrackim.
Jak już na wstępie zaznaczyliśmy cała sprawa zaogniona na gruncie pabianickim rozstrzygnie się w województwie i przypuszczalnie w niedługim czasie należy spodziewać się odpowiedzi na pytanie: do kogo będzie należał las miejski, do stowarzyszenia „Rolnik” czy do Magistratu m. Pabianic.
Echo, (15.04.1931) : Urząd Wojewódzki w Łodzi, na skutek złożonego protestu przeciwko wycinaniu lasu miejskiego przez towarzystwo „Rolnik” nakazał Magistratowi m. Pabianic prowadzenie spisu wszystkich obywateli staromiejskich, z wykazaniem ilości ich gruntów. Powyższe dane posłużą do wykazania, że słuszne są pretensje „Rolnika” do lasu miejskiego. Magistrat sprawę tę rozpatrywał i stwierdził konieczność przeprowadzenia dowodów posiadania tychże gruntów, gdyż dotąd sprawy te są całkowicie uporządkowane. Powyższą opinię Magistrat wysłał Urzędowi Wojewódzkiemu.
Echo (6.09.1934) : Wskutek chaosu, jaki wytworzył się w stowarzyszeniu właścicieli nieruchomości Starego Miasta pn. „Rolnik”, o czym powiadomione zostały odnośne władze przez pewną grupę ludzi. Urząd Wojewódzki w Łodzi rozwiązał zarząd tegoż stowarzyszenia i mianował kuratora – w osobie dyrektora Ubezpieczalni Społecznej w Pabianicach p. Pawła Golińskiego. Pomijając zasadnicze tło chaosu, które posiada pewne cechy natury politycznej, należy stwierdzić bezstronnie, że gospodarka „Rolnika” prowadzona była nienależycie i niefachowo, w sposób nasuwający cały szereg niejasności i obiekcji.
Jak wiadomo, stowarzyszenie to posiada spory majątek społeczny w postaci własności ziemskiej, lasu staromiejskiego, do którego rości sobie pretensje zarząd miasta, oraz nowo wzniesionego gmachu, który nie został jeszcze wykończony. Posiadając tego rodzaju majątek i prowadząc nieodłączne z nim różnorodne transakcje pieniężne. Stowarzyszenie winno było zaprowadzić u siebie szczegółową rachunkowość. Niestety, zarząd stowarzyszenia prowadził tylko księgę kasową i to tylko od przypadku do przypadku, bez żadnej systematyczności i jakiegokolwiek porządku.
Wystawiano weksle, przyjmowano weksle za sprzedane z lasu drzewo, opłacono robotników przy budowie i pracach leśnych, lecz żadnych tym podobnych transakcji nigdzie nie księgowano. Z chwilą mianowania, kurator p. Goliński zbadał gospodarkę za okres 9 lat i wyniki tych badań w formie sprawozdania przesłał władzom administracyjnym do osądzenia. Urzędowanie kuratora kończy się po upływie roku i po tym czasie władze zadecydują, co czynić ze stowarzyszeniem „Rolnik”.
W tym wszystkim jednak tkwi rzecz charakterystyczna, której nie sposób pominąć. Aczkolwiek w rachunkowości, złej i bezplanowej, nie natrafiono na złą wolę zarządu stowarzyszenia, nie stwierdzono żadnej defraudacji lub oszustwa na szkodę skarbu państwa. Jednak pewna grupa ludzi celowo bije na alarm, rozdmuchuje fakty, dążąc świadomie do przymusowego rozwiązania „Rolnika”.
Różnice i spory dzielące pabianiczan ze względu na rejon zamieszkania przetrwały aż do lat 70. XX wieku. Wspomina o tym Hanna Krall w reportażu „Sposób patrzenia: pracownik – istota poznawana” (Życie Radomskie, 1966, nr 59).
(…) Tradycja jest wciąż żywa. Do dziś o jednych mówi się, że są ziomkami, a o drugich – że z nowego miasta. Granica między Nowym i Starym Miastem jest przy tym rzeczą sporną. Jedni mówią, że jest nią most na Dobrzynce, drudzy – że parafia. Rzecz w tym, że Stare Miasto było zawsze czymś nieskończenie lepszym. Ludzie, czyli ziomkowie, mieli tam własne domki, a nawet kawałki ziemi, podczas gdy ci z Nowego Miasta nie mieli nic i żyli tylko z pracy w bawełnie. (Kiedy chłopak z Nowego Miasta wżeniał się w rodzinę ziomków musiał się najpierw wkupić na moście – w ten zaszczyt, w zasobną staromiejską pannę). Po wojnie jak zaczął się rozwój fabryki (Pabianickie Zakłady Przemysłu Bawełnianego) i stanęły pierwsze mieszkalne bloki granice zatarły się. Ludzie ze Starego Miasta także dostawali mieszkania i ruszyli do bawełny, do pracy.
Granice zatarły się. Ale kiedy niedawno rada narodowa chciała zalesić tereny Starego Miasta okazało się naraz, że są to pastwiska obywatelskie i ziomkowie wytoczyli radzie narodowej proces. I proces wygrali. Nie będzie lasu – pozostaną pastwiska bezużyteczne, ale obywatelskie przecież, ziomkowe. Z początku robotnicy bawełny – ziomkowie cieszyli się większym poważaniem. Potem szacunek wiązał się raczej ze stanowiskiem, a stanowisko z wykształceniem. Ale przywiązanie do własności odzywa niekiedy w okolicznościach najdziwaczniejszych. (...)
Ostatecznie podział na Stare i Nowe Miasto uległ zatarciu po wybudowaniu osiedla mieszkaniowego im. M. Kopernika – „Bugaj”. Podział ten dotyczył społeczności polskiej i ukazywał przywiązanie potomków dawnych mieszczan z czasów kapituły krakowskiej do własności. Ziomkowie mówili o sobie, że są posesjonatami lub obywatelami (posiadaczami nieruchomości, placu, domu – „numeru”).
W latach 30. XX wieku uwidoczniła się już potrzeba lepszego połączenia Starego i Nowego Miasta, i wybudowania nowego mostu na Dobrzynce.
Całe społeczeństwo miasta domaga się przeprowadzenia nowej ulicy przez Dobrzynkę w dzielnicy Starego Miasta na wprost obecnej ulicy Gawrońskiej, do ulicy Kilińskiego i Jutrzkowic. Obecnie bowiem obie te dzielnice połączone są tylko w 3 miejscach mostami przechodnimi, a to w środkowej i północnej części miasta (ulice: Legionów, Zamkowa i Grobelna). Natomiast cała część południowa połączenia takiego nie posiada.
Mieszkańcy tych okolic, aby nie obchodzić wokoło i nadkładać wiele drogi, zmuszeni są przechodzić rzekę w bród, tak w jedną jak i w drugą stronę. Wiele bowiem osób zatrudnionych jest w jednej dzielnicy, zaś mieszka w drugiej i stale musi z tego powodu przebywać rzekę w najbliższym dla siebie i możliwie najwygodniejszym miejscu. Brak mostu sprawił – jak twierdzą niektórzy, że w tym miejscu utopiła się na początku bieżącego roku pewna starsza kobieta, która w porze nocnej usiłowała w bród przejść rzekę.
Przeprowadzona w tym miejscu ulica z mostem przechodnim na Dobrzynce położyłaby kres obecnemu złemu stanowi rzeczy, stając się bardzo pożyteczną, odgrywającą nie mniej niż inne ważną rolę, arterią dla ruchu kołowego i pieszego. Ponadto nowa ulica w tym miejscu odciążyłaby ruch kołowy i pieszy na moście przy ul. Zamkowej, co również przemawia za koniecznością jej przeprowadzenia wraz z odpowiednim mostem.
Nadmienić należy, że sprawę tę poruszano na łamach pism już kilkakrotnie, lecz jak dotychczas bez rezultatu. A tymczasem sprawa ta staje się coraz bardziej pilna i paląca. (Głos Pabianicki, 10.07.1938)
Stare Miasto nie wytrzymało konfrontacji z blokowiskiem, zniknęły dawne wspólnoty sąsiedzkie, okolica zmieniła się nie do poznania, Właścicieli domków z ogródkami długo prześladowała wizja buldożerów niszczących ich świat. Pisał o tym Ryszard Binkowski w reportażu „Koczowisko na gruzach szczęścia” , który ukazał się w Odgłosach nr 27/1983 r.
Kiedyś była tam sielska, wiejska dzielnica słońca i zieleni, dobrych ludzi, królików, słoneczników i kwiatów. Dzwoniły bańki mleczarza, piały koguty, na parapetach prężyły grzbiety senne, ociężałe koty, psy naszczekiwały leniwie z cienia podwórek.
Przez dziesiątki lat biedni ludzie kosztem łez, głodu i ciężkiej pracy w pabianickich fabrykach budowali swoje domy, komórki, zakładali ogródki, tworzyli nowe, wąskie, ciche ulice, na krańcach których szumiało zboże. Z czasem ten i ów zdołał się nawet dorobić, wykształcić dzieci.
Ale trzydzieści tysięcy ludzi z głębi przemysłowych Pabianic musiało gdzieś mieszkać. I dlatego z dawnego Bugaju zostały tylko łąki pod lasem, rzeka Dobrzynka i stawy kąpielowe, nad którymi sterczy betonowa kawiarnia. Buldozery wjechały do ogródków, powaliły drzewa, przygniotły rośliny, zdruzgotały komórki, drewniaki, a solidne domy rozebrali cegła po cegle prywatni budowlańcy. Wyrosły dziesiątki bloków, zamieniając barwna oazę ciszy w szarą, betonową pustynię, w której dudni głucho warkot maszyn i silników autobusów linii numer 2.
Prawa strona ulicy Brackiej wrosła już w ten nowy, przytłaczający pejzaż, nieliczne domki stoją niemo, trwożnie przycupnięte pod ścianami bloków. Po drugiej stronie, bardziej od końca, szereg starych domów parterowych i kamieniczek stoi twardo jeszcze, ale w ciągłym zagrożeniu, bo chodniki już zryte, fundamenty nadszarpnięte, schodki poszczerbione, nie wiadomo, jak wyjść z domu, żeby nie wpaść w zwał rozbebeszonej gliny.
8 czerwca 1983 r. rano słońce wysysa barwy z malowanej, rozprutej ściany domu przy samym rogu Brackiej i Kopernika; rozebrani do pasa robotnicy wydłubują cegły z muru, spuszczają drewnianą rynną na ziemię. Ciężkie auta grzmią potężnie w wąskiej ulicy, wzniecają tumany żółtego pyłu, który osiada miękko na szybach okien, wciska się szparami do izb, okrywa burą patyną korony drzew w sadach.
Dalej niewielki prostokąt między Kopernika, Bracką, Owsianą i Żytnią, który pustoszeje z dnia na dzień. Przedstawia krajobraz po bitwie, jakby przejechała tędy kolumna czołgów lub przegalopował tabun oszalałych słoni.
Posesja przy ulicy Owsianej nr 3 już nie istnieje, ale wciąż tam trwa życie. Od miesiąca z okien bloku naprzeciwko mieszkańcy obserwują kobiety i mężczyzn, którzy koczują w dzień i w nocy, pilnując przed złodziejami resztek dobytku. Szczerze mówiąc to nie ma już właściwie czego pilnować. Więc może chodzi o to, że oni nie mogą rozstać się z tym, co było sensem ich życia? No cóż, kiedy słucha się cierpliwie sąsiadów i właścicieli, wynika jasno, że ci ostatni koczują na gruzach szczęścia i nie spełnionych nadziei.
Starsza pani Przedmojska jest mała, drobna, jedno ramię jakby niższe, dłonie zniszczone, kryje je w kieszeniach cienkiego płaszcza. Siwe włosy, twarz zapadnięta, podbródek drży ze wzruszenia. Przedmojska często płacze, słowa z trudem wydobywają się ze ściśniętego gardła. Stara kobieta schyla się podnosi fragment narożnika łączącego bale drewnianym kołkiem. Drewno ciężkie, smoliste, jak dzwon.
- Ile tego drewna – mówi Przedmojska – ile strasznej harówki. Samej przedwojennej cegły weszło dziewiętnaście tysięcy sztuk. To miał być dom rodzinny dla pokoleń. Sześć izb, weranda, mury prawie na metr, wielkie fundamenty, głębokie piwnice… Na to trzeba było zapracować. Całe życie tyrałam w „Dobrzynce” tej dzisiejszej „Wolanie”, a mąż w MPK zaczynał jako konduktor. Nie mogłam siedzieć na macierzyńskim, poszłam zaraz do pracy. Dziecko zostało pod opieką dwunastoletniego chłopca. Potem mnie okradli.. Czteroletni dzieciak umarł na dyfteryt, nie mogłam się nim opiekować, trzeba było pracować na budowę domu. I stanął, mogłam do niego przynieść urodzoną wcześniej córkę.
Stara kobieta ociera chusteczką wyblakłe, szkliste od łez oczy.
- Mógłbym porozmawiać z mężem?
- A cóż on powie? Sama gorycz, bo taki los. Człowiek ma osiemdziesiąt lat, przeszedł wszystkie szczeble w MPK, rzetelnie, awansował na stanowisko biurowe. W 1934 zbudował dom, który według opinii fachowców mógł stać jeszcze dwieście lat. Nie ma domu, mąż ze mną w izbie kwaterunkowej. A on walczył w obronie Warszawy, siedział w obozie do 45 roku. Mnie wysiedlili Niemcy. A teraz …
Na posesję o powierzchni 600 m kwadratowych, gdzie oprócz domu stało jeszcze siedem komórek, garaże na motocykle, pralnia, wprowadziła mnie córka, Wiesława Gieborowska, przytrzymując uwiązanego na sznurku psa. Posesję od Brackiej i Owsianej odgradzają zwały ziemi. Wykopy trwają od kilku lat, dziecko nie mogło wyjść do szkoły, bo jak polało, można się utopić w grząskiej, gliniastej bryi. Wiesława Gieborowska jest szczupła, ruchliwa, elokwentna. Włosy gładko przylegają do czaszki. Ma na sobie jeszcze zimową odzież, ciężkie buty, rajtuzy. Jest uradowana i zażenowana zarazem.
Wiesława Gieborowska jest lekarzem z zawodu. Pracowała w trudnych warunkach na wsi, m. in. w Hucie Dłutowskiej, męcząc się z dzieckiem i robiąc specjalizację. Za Gierka przez kilka lat nie mogła wykonywać zawodu.
Wytarła starannie wąską ławeczkę pod jedynym ocalałym kasztanem na tym żałośnie martwym pobojowisku. Usiadła i pokonując zdenerwowanie usiłuje uporządkować to wszystko, co smutne i złe, co wypełniło serce i myśli. Ale wciąż nie może odżałować tego domu, pokazuje na zdjęciach tę oazę zieleni. Mówi, że to było coś pięknego, leśniczówka po prostu. I te śliwy, orzechy, jabłonie. A w środku sześć szaf napchanych wszelkim dobrem.
Ponieważ Pabianicka Spółdzielnia Mieszkaniowa zamierzała na terenie posesji postawić blok, więc przed trzema laty przyszedł biegły, nawet nie zajrzał do środka, tylko wymierzył dom, spytał, ile płyt na podwórzu. Powiedzieli, że 60 a było 200. Ekspert chyba nie liczył ziemi, ogrodzenia, drzew owocowych, bo wycenił na 340 tys. złotych. Z możliwością odwołania się do prezydenta Łodzi. Prezydent Józef Niewiadomski odpisał, że nastąpi powtórna wycena. Po raz drugi biegły przyszedł wieczorem razem z żoną. Ciemno, więc nie ma co oglądać. Powiedział, że takie domy staniały i oberwał 80 tysięcy. Czym się miały dzielić dzieci i rodzice? Przedmojska w ogóle nie wzięła swoich 130 tysięcy, pozostały w depozycie.
Nie można powiedzieć, żeby władze miasta nie zrobiły nic w tej sprawie. Przyszłym wysiedleńcom zaproponowano mieszkania zastępcze w starym budownictwie na ul. Orlej i H. Sawickiej. Stare rudery, bez wody, wspólna kuchnia, współlokatorka chora psychicznie.
Szukali domku. Znaleźli na ul. Zaradzyńskiej, ale cena 700 tysięcy.
Starsi Przedmojscy zrezygnowali z mieszkania własnościowego w bloku. Stary przed eksmisją wywiózł część rzeczy do mieszkania kwaterunkowego przy Piotra Skargi. Na tej samej ulicy, lecz w innym domu, zamieszkał syn Janusz z rodziną.
Gieborowska mogła otrzymać własnościowe M-3 za 450 tysięcy, pierwsza rata 90 tys. złotych. Prezydent Pabianic, p. Kunka, obiecywał działkę budowlaną, zapewniał, że będą mogli wykupić ten swój dom i przenieść na działkę. Ale do tego nie doszło, bo sprawa była już załatwiona poza Pabianicami.
W tym czasie, a także już po eksmisji, szły pisma odwoławcze, m. in. w sprawie wyceny do Łodzi, Warszawy, które odsyłano do rozpatrzenia władzom pabianickim. Z Łodzi, mimo monitów, pewne dokumenty nie mogły trafić do Ministerstwa Administracji.
Stanęło na tym, że lekarka W. Gieborowska wpłaci 45 tys. złotych i otrzyma mieszkanie lokatorskie w bloku przy ul. Narcyza Gryzla, trzydzieści metrów kwadratowych.
Gieborowska zrywa się z ławki, biegnie do kupy czarnych belek, gdzie ma ukryte stare rzeczy, gdzie ślepym okiem łypie telewizor, przynosi dużą kasetę od jubilera i foliowe zawiniątko. Komplet srebrnych sztućców, po sześć sztuk, był prezentem. Zniknął. A w folii jest "Chata za wsią” i pięknie oprawiony „Nowy Testament” z dedykacją od wuja, co pływa jako kapitan na „Batorym”, z wpisaną piękną sentencją Martina Kinga.
- Książki brat wyciągnął facetowi spod bluzy – mówi wzburzona – a pustą kasetę wrzucili pod łóżko, przewrócili na to piec, szafę, nakryli pierzynami i materacami. Nie wiedziałam, że srebrne sztućce ukradli…
- Kto?
- Robotnicy w czasie eksmisji. Kierownik kwaterunku, pan Tarnowski, oznajmił, że jak nie wyjdziemy, to wszystko spali…
Zapalam papierosa Wychudzony, łaciaty kot ociera się o nogi, on też nie chce się rozstać ze starymi śmieciami. A ja notuję. 27 lutego 1983 r. przyszła decyzja prezydenta Kunki, że w ciągu trzech dni mają się wyprowadzić. Stary Przedmojski i syn Janusz wynieśli część rzeczy. Ale Wiesława Gieborowska nie miała jeszcze mieszkania. Miała za to trochę biżuterii, futra, kożuchy, sprzęt gospodarstwa domowego, motocykl i całą bibliotekę, która leżała złożona w wannie.3 marca w południe podjechało wielkie auto z sześcioma robotnikami i kierownikiem kwaterunku. Milicjanta nie było, więc zadzwonili z fabryki, bo telefon domowy był już zerwany.
- Wyłamali futrynę drzwi łomami. Jak weszli do środka, milicjant sobie poszedł. A oni powybijali szyby w oknach, zerwali firanki, zrzucili obrazy.
Pokazuje szczątki serwisu porcelanowego, resztki kompletu do czekolady, skorupy cukiernicy. A Przedmojska znowu płacze. I mówi przez łzy:
- Miałam taki wielki przedwojenny obraz, Pan Jezus w zbożu z apostołami, to potłukli. I krzyże zrzucali, i ukradli mi trzy kupony bistoru, co sobie kupiłam na wczasach w Szklarskiej Porębie. Stałam przy bieliźniarce i podawałam córce, co było pod ręką. Trochę pierścionków, lornetkę teatralną, małe radio, aparat fotograficzny, ślubne prezenty, złoty medalik córki. Pijani byli. Wściekli… w tej złości zwinęli nawet słuchawki i stempel lekarski córki. Żebyśmy tu nie mieszkali, zerwali kominy, wyłamali kawał dachu, przewrócili piec. Na górze były dwie izdebki, więc córka tam mieszkała, choć zawiewał śnieg. Mój Boże – wzdycha żałośnie – a tak tu było cicho, jak na wsi. Pieczarki rosły na gołębim nawozie. I bez złodziejstwa, na noc drzwi domów i komórki zostawały otwarte.
I co z tego zostało? Śmiecie, bo wiele rzeczy wepchnął pod ziemię plantujący teren buldożer. Sterczą ścięte pnie orzechów, wyrwany korzeń starej jabłoni, walają się worki foliowe, koła od wózka. Granicę byłej posesji wyznaczają dwa piece kaflowe i dwa psy przywiązane do sczerniałych skrzynek. Pilnują dobytku.
- W pewnej chwili – podejmuje Gieborowska – zobaczyłam koło szafy mężczyznę, który wszedł do pokoju przez okno. Kieszenie miał wypchane, a w nich pieniądze, skórkowe rękawiczki i zegarek brata marki „Kirowskij”. Ale to nic. Oni pomylili się i moje rzeczy zawieźli na Piotra Skargi, zaś rzeczy rodziców do bloku przy Gryzla 4, mieszkania 24, gdzie miałam mieszkać.
W dokumentach stoi, ze decyzją PSM Gieborowska otrzyma mieszkanie i klucze dopiero 23 marca.
- Ojciec nie chciał przyjąć tych rzeczy, nie podpisał, więc zrzucili wszystko na podwórze i zostawili pod gołym niebem. Poszedł spać, a ja pilnowałam reszty na Owsianej. Rano polowy rzeczy nie było, zginęła m. in. nowa pralnica i żelazko. Ponadto sąsiedzi widzieli, jak robiono selekcję moich książek. Książki lekarskie zostały, ale beletrystyka, głównie klasyka w pięknych płóciennych oprawach, znikła, w tym „Pan Tadeusz” w skórze. Skradziono też „Małżeństwo doskonałe”, słownik Kopalińskiego, cenny podręcznik Chrzanowskiego, przedwojenne wydanie „Kuchni polskiej”.
Potem przez 6 tygodni trwała rozbiórka, którą prowadziła brygada prywatnego przedsiębiorcy z Łodzi. Ludzie mówią, że robotnicy to starzy recydywiści, a przedsiębiorca milioner. Ale ten drugi osąd należy raczej do kompetencji izby skarbowej. Faktem jest, że o wykupieniu domu przez rodzinę nie mogło być mowy, ponieważ przedsiębiorca, o czym prezydent Kunka nie wiedział, kupił ten dom już przed dwoma laty w „Inwestprojekcie”. Ponoć za sześć tysięcy. Dzisiaj taki dom z ogrodem kosztuje co najmniej milion. Faktem jest też, że terminu eksmisji i rozbiórki nie chciano opóźnić, chociaż były tam jeszcze zimujące rośliny (tulipany, narcyzy, żonkile) oraz zwierzęta i ptactwo domowe. Do dziś po pustym placu snują się kury i dorodny, krzykliwy kogut.
Janusz Przedmojski jest szczupły, smagły, kędzierzawy, w dżinsowym ubraniu. Wygląda młodo, lecz twarz ma smutną. Osiemnaście lat pracy w „Narzędziówce”. Mówi, że przy eksmisji robotnicy wszystko brali pod pachę, gubili. Szedł za autem, zbierał rękawiczki, kapelusze, bieliznę.
- Moje gołębie, srebrniaki, siedziały na pisklętach – mówi z goryczą – a oni przewrócili komórki do góry nogami, przygnietli kury, które nie miały gdzie nieść jaj. Królików trochę uratowałem. Żeby się dostać do komórek, musiałem wyważać drzwi. A jak rozbijali garaż, to zgnietli i obdarli z lakieru motocykl siostry WSK po 1400 km przebiegu.
Wyciąga resztki okapów miedzianych, nogi od dębowego kredensu, potrzaskane ramki okienne, jedyną ocalałą kolorową, rzeźbioną witrażową szybę z werandy. Wszystko zostało wybite. Swój własny betonowy plot wykupili od przedsiębiorcy.
- A ile robotnicy sprzedali na lewo! Jeden bal szedł za cztery tysiące. Nasyłali chłopców, żeby tu kradli.
- Jak się pan czuje na nowym miejscu?
- A tak, że napiłem się wódki i przyszedłem tutaj, żeby się powiesić na gruszy.
W piątek, 13 maja, wjechał spychacz; rozwlókł wszystko, zmieszał z ziemią zapasy węgla. Gieborowska przez trzy dni kopała dziabką, aż znalazła torebkę z drobnymi. Bez kluczy do mieszkania w bloku. Wymiana zamka kosztowała 950 zł. Nie ma drzew, nie ma chodników z krawężnikami w ogródku, pusto, a Gieborowska koczuje. Ale za kilka dni wyniesie się na dobre do bloku. Czemu taka uparta?
- Niczego nie odwrócę. Ale może wysiedzę podwyżkę odszkodowania.
Sąsiedzi ubolewają. Panie z bloku przynoszą jedzenie dla kur i psów. Babcia wysyła wnuczkę ze świeżo upieczonym ciastem. Wieczorem mały chłopiec świeci z okna reflektorem, wypatruje złodziei. Maturzysta z Owsianej uczył się w nocy przy otwartym oknie i doglądał, czy koczującym kobietom nic nie zagraża.
Adela Kubicka gotowała obiady i przynosiła wartującym pod gołym niebem.
Zofia Śmiech dostarczała gorącą wodę i herbatę.
Przeprosin nie było.
Ale władza terenowa dostrzegła problemy obywateli.
Dnia 1 czerwca 1983 r. dyrektor pabianickiego RPGKiM, Radosław Januszkiewicz, przesłał na ręce Gieborowskiej pismo, w którym informuje, że w związku z przywłaszczeniem sobie zegarka nieuczciwy pracownik został ukarany „karą porządkową nagany”, z jednoczesnym ostrzeżeniem, że przy recydywie zostanie zwolniony z pracy.
***
Gazeta Pabianicka (nr 12/1926 r.) pisała o „objawach separatyzmu dzielnicowego w Pabianicach”.
Dobrzynka, nad którą leżą Pabianice, podzieliła miasto nasze na dwie dzielnice: starą i nowomiejską. Naturalnie ten podział był święcie zachowany przez długi okres czasu, przez mieszkańców obu dzielnic.
Powoli, w miarę podnoszenia się kultury, granice te poczęły się zacierać, aczkolwiek i obecnie w niektórych dziedzinach życia widzimy przejawy dawnych różnic, a nawet antagonizmów. W tej chwili wspomnimy o antagonizmie między opryszkami lewego i prawego brzegu Dobrzynki. Zwolennicy noża i innych śmiercionośnych wypowiadają sobie często walkę dzielnicową, która ma zadecydować o hegemonii w Pabianicach.
Terenem harców jest najczęściej most na Dobrzynce na ul. Zamkowej. W miarę rozwijania się akcji bojowej, walka przenosi się najczęściej na ulice Narutowicza, Moniuszki i Krótką. Świadczy to niezbicie o przewadze sił dzielnicy prawobrzeżnej . Nie jesteśmy zwolennikami żadnych antagonizmów i dlatego w imię spokoju publicznego zwracamy na to uwagę naszej policji, by położyła kres tym harcom, przypominającym czasy średniowieczne, zaprawione sosem raubritterów w lichym wydaniu.
Autor: Sławomir Saładaj