Pierwsze strajki
A pomniejsz czcionkę A standardowy rozmiar A powiększ czcionkęPedraic Kenney, historyk amerykański w pracy „Odbudowa Polski: robotnicy i komuniści, 1945-1950” (Rebuilding Poland: Workers and Communists, Cornell University Press 1997) kilka stron poświęcił Pabianicom. Opisał pierwsze, po wojnie, strajki, które wystąpiły w sierpniu i październiku 1945 r.
Strajk z sierpnia 1945 r. w Pabianicach (niewielkie miasto połączone tramwajem z Łodzią) pozwala lepiej zobaczyć sposób w jaki wspólnota robotnicza przeciwstawiała się państwu. Prawdopodobnie pod wpływem agitatora z pobliskiego miasteczka włókienniczego, strajk rozpoczął się na nocnej zmianie u Krusche-Endera, największej fabryce w Pabianicach. Skarga robotników, że przygotowana dla nich zupa skwaśniała, nie miała uzasadnienia – tłumaczyli przedstawiciele władz – zupa była umiarkowanie kwaśna, dopiero potem ktoś dolał do niej octu. Skarga ta zapoczątkowała wiele dalszych żądań, m in. zmiana systemu premiowania, podwyżka płac, mleko dla dzieci, białe pieczywo, urlopy, powrót do pracy na dwóch krosnach, a nie jak dotychczas, na czterech.
Żądania strajkowe odzwierciedlały wspólnotę moralną, dotyczyły nie tylko stopnia zaopatrzenia robotników w artykuły pierwszej potrzeby, ale także równego ich podziału. Rozzłoszczeni robotnicy protestowali przeciwko znaczącym różnicom w przyznawaniu punktów premiowych. Robotnik otrzymywał 4 punkty w miesiącu, a przedstawiciel kierownictwa 86 punktów. Pabianice były gotowe do strajku. Strajkujący podnosili takie sprawy jak zaopatrzenie w żywność i opał, opłaty za energię elektryczną i przejazdy tramwajem, ceny biletów do kina, a przede wszystkim chcieli zniesienia punktów premiowych albo ich równego podziału wśród wszystkich pracowników fabryki, łącznie z portierami. Determinacja strajkujących w Pabianicach zaskoczyła lokalne władze, które nie rozpoznały siły wspólnoty pracowniczej. Strajkujący byli wrogo nastawieni wobec kierownictwa fabryki i przedstawicieli partii (PPR).
W fabryce Krusche-Endera robotnicy nie dopuścili do warsztatów pracy łamistrajków zmobilizowanych przez PPR. Spotkali się także z pomocą lokalnej milicji. Dopiero czwartego dnia, po spełnieniu obietnicy wyjazdu delegacji robotników do Warszawy i Łodzi nastąpiło zakończenie strajku. Na uspokojenie nastrojów w fabryce wpływ miały emocjonalne wystąpienia kadetów ze Szkoły Oficerów Politycznych w Łodzi (prawdopodobnie pochodzących z Pabianic) oraz interwencja organizacji partyjnej, która przygotowała grupy złożone z 8-10 aktywistów. Działacze partyjni pojawiali się na wiecach i zniechęcali robotników do zabierania głosu.
W trzech powojennych latach wysiłki zmierzające do zapobiegania strajkom w Łodzi i okręgu łódzkim okazały się mało skuteczne. Co prawda łódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego przechwalał się, że może przeciwdziałać strajkom, zatrzymując wcześniej domniemanych prowodyrów, to jednak szef UB Mieczysław Moczar przyznawał, że dysponując jedynie 260 agentami nie jest w stanie wiele zdziałać. Pod koniec 1947 r. wysoki przedstawiciel UB podkreślał, iż przesłuchiwania i zatrzymania robotników są mało skuteczne.
Podczas strajku w Pabianicach UB aresztowało tkaczkę o nazwisku Głębicka w fabryce Krusche-Endera za jej rolę w rozszerzaniu strajku. Później partia uznała ze areszt ten był niepotrzebny: „Aresztowanie nastąpiło bez wiedzy organizacji partyjnej, która była zupełnie nieprzygotowana do strajku solidarnościowego jaki miał miejsce w fabryce”. Strajk początkowo był niewielki. Strajkowały tylko dwa oddziały. Jednak szykowała się eskalacja niepokoju. Sytuacja uległa zmianie, gdy do fabryki wróciła Głębicka i podziękowała za wsparcie, uspokajając tym samym robotników.
Liderzy partyjni otrzymali lekcję, która nauczyła ich ostrożności. Odtąd wysokość dniówek w dużych fabrykach była dyskutowana przez organizację partyjną i przedstawicieli załogi. Brak powodzenia w rozmowach groził strajkiem.
W tamtym okresie robotnikom nie zależało jedynie na poprawie własnej egzystencji. Chcieli dopilnować, żeby inni nie mieli gorzej od nich. Nie ukrywali, że obecne wynagrodzenia i racje żywnościowe ich nie zadowalają, ale zarazem chcieli zapewnień, iż nikt nie otrzymuje więcej niż nakazuje społeczna przyzwoitość. Oburzała ich jakakolwiek wzmianka o nierównym podziale dóbr. „Jeśli Polska jest biedna – mówił jeden z robotników - to bieda powinna być dzielona przez wszystkich”. Uczestnicy strajków w Pabianicach podkreślali, że mogą jeść czarny chleb i popijać kawę zbożową, jeśli podobne warunki bytowe będą miały pozostałe grupy społeczne. Robotnicy wychwytywali najmniejsze różnice wynagrodzeń na tych samych stanowiskach pracy w fabrykach włókienniczych i natychmiast ogłaszali gotowość do strajku.
Strajk, który ogarnął Pabianice w październiku 1945 r. ukazał sposób w jaki nierozwiązane problemy znajdują swoją zastępczą namiastkę. Nadając nowe etykietki swoim oponentom, robotnicy w fabrykach Krusche-Endera i Kindlera chcieli zwrócić większą uwagę czynników oficjalnych na żądania płacowe i aprowizację. Źródłem konfliktu były dążenia egalitarne ujawnione już podczas strajku u Krusche-Endera. W zakładzie Kindlera poszła fama, iż milicjanci otrzymali więcej przydziałowego węgla niż robotnicy. Co więcej, robotnicy u Kruschego mieli dostać wyższe wynagrodzenia i lepsze zaopatrzenie w żywność. Wypowiedzi robotników odsłaniały wiele przykładów klasowej, branżowej i narodowej niesprawiedliwości. Strajkujący u Kindlera nie szczędzili ataków na Hermana, dyrektora fabryki. Uważali, że jako Niemiec powinien być zwolniony z pracy za krzywdy wyrządzone polskim robotnikom. Podczas otwartych spotkań oskarżali go o wiele nieprawidłowości i złośliwe traktowanie. Lista zarzutów obejmowała m. in. pozbawienie przydziału węgla, kradzież skarpet i swetrów, które miały być premią dla robotników pilnujących fabryki w ostatnich dniach okupacji. Wskazywano, że zięć dyrektora Hermana otrzymywał w stołówce zakładowej kotlety schabowe. Robotnicy uskarżali się, iż Herman faworyzował zarówno Niemców- robotników, jak i Żydów – urzędników. „Nie można mówić, że wszystko jest w porządku – wykrzykiwał pewien szklarz z fabryki Kindlera- Żydowi Borkowi fabryka sprzedała 2 400 metrów tkaniny, za którą wziął później 3 miliony złotych, a Polak dostał zaledwie 100 metrów.” Inny robotnik mówił: „Polacy muszą pchać wózki, a Niemcy przyuczają się do pracy na krosnach”. Według takiego przekonania, kierownictwo fabryki okradało pracowników zarówno, jako robotników, jak i Polaków. Był to w równej mierze lokalny i zarazem ponadlokalny konflikt, w którym obrona prawa do uczciwych norm i płac odzwierciedlała jeszcze przedwojenne i wojenne animozje.
Wybory parlamentarne w styczniu 1947 r. jeszcze bardziej oddzieliły robotników od państwa. Robotnicy oczekiwali, że kampania wyborcza przyniesie poprawę zaopatrzenia w żywność. Dziwili się, że podczas referendum wydziały aprowizacji dysponowały większymi zapasami żywności. - Teraz przed wyborami mamy tylko kaszankę – mówili. Podczas zebrania w fabryce Krusche-Endera agitatorzy z armii i partii zostali zagłuszeni przez robotników, którzy krzyczeli, że chcą cukru i mięsa.. Nikt nie podjął wezwania do skandowania hasła „Niech żyje Polska Ludowa”.
Padraic Jeremiah Kenney urodził się w 1963 r., jest profesorem w Indiana University. Studia odbywał w Harvard College oraz na uniwersytetach w Toronto i Michigan. Specjalizuje się w historii Europy Wschodniej, a zwłaszcza Polski. Przedmiotem jego badań są zjawiska zmian społecznych i politycznych. Napisał m.in. „The Burdens of Freedom: Eastern Europe Since 1989, Zed Books, 2006, „Partisan Histories: The Past in Contemporary Global Politics, Palgrave Macmillan, 2005, „ A Carnival of Revolution: Central Europe 1989”, Princeton University Press, 2002. Obecnie prowadzi cykle wykładów dotyczących „Historii Polski”, „Historii Europy Wschodniej”, „Świata roku 1989”, „Więźniów politycznych we współczesnym świecie”.
Wzmiankę o powojennych strajkach w Pabianicach odnajdujemy także w pracy Michaela Szporera „Solidarity: The Great Workers Strike of 1980”, Lanham 2012, s.307. Książka jest zapisem rozmów z prominentnymi działaczami Solidarności, ale zawiera również kronikę najważniejszych wydarzeń w Polsce po 1945 roku. Za istotny fakt uznano strajk, który trwał w lipcu i wrześniu 1945 r. w Pabianicach.
W Pabianicach Tadeusz Borowiec stanął na czele strajku 1534 włókniarzy. Za ten czyn sąd wojskowy skazał go na karę 10 lat więzienia. Pabianice i pobliska Łódź stanowiły serce przemysłu włókienniczego, doświadczając częstych strajków w 1945, 1946 i 1947 r.
Michael Szporer jest wykładowcą dziennikarstwa i politologii na Uniwersytecie Maryland University College w USA. Absolwent Indiana University, Hunter College i Universite de la Sorbonne. Członek Rady Dyrektorów Fundacji Upamiętniającej Ofiary Komunizmu. Jako stypendysta Fulbrighta pracował we Francji oraz w byłej Jugosławii i ZSRR. W latach 1995-2000 był przedstawicielem NSZZ „Solidarność” w Waszyngtonie, DC.
O powojennych strajkach w Pabianicach znajdujemy informacje również w „Dziejach Pabianic” pod redakcją G. Missalowej, Łódź 1968. Dowiadujemy się pośrednio o aktywnej działalności podziemia antykomunistycznego, które utrudniało dość skutecznie wprowadzania nowego porządku politycznego. Strajk miał się kojarzyć jedynie z kapitalizmem, a tymczasem zaczął towarzyszyć również ustrojowi socjalistycznemu.
W dniach 28 i 30 lipca 1945 r. odbyły się w Pabianicach samorzutne manifestacje na znak protestu przeciwko dekretowi o rehabilitacji Niemców. Obwieszczenia zostały przez manifestantów pozrywane, żądano wprowadzenie godziny policyjnej (od 21) dla volksdeutschów i nakazu, by nosili opaski. Partie polityczne nie zrobiły nic, by przeciwdziałać tym manifestacjom i wyjaśnić ludności istotę dekretu.
W ostatnim tygodniu lipca dwukrotnie wybuchły krótkie strajki w Miejskich Zakładach Elektrycznych. Nie miały one charakteru politycznego; strajkujący żądali poprawy aprowizacji i podwyższenia uposażeń. Inny charakter miał strajk w byłych zakładach Kruschego i Endera, również w lipcu. Nie był on związany z trudnościami aprowizacyjnymi, ponieważ w dniu strajku robotnicy otrzymali kolejną rację żywnościową (2 kg mąki, 1 kg kaszy i 1 kg mięsa). Bezpośrednim powodem strajku była prowokacja ze strony elementów reakcyjnych, wysuwających przeróżne demagogiczne żądania o charakterze politycznym. Sytuacja została opanowana stosunkowo szybko. Nieco inaczej trzeba spojrzeć na strajk w dawnej fabryce Kindlera. Zasadniczym powodem tego był fakt, że aprowizacja w tej fabryce przedstawiała się rzeczywiście gorzej niż w Pabianickich Zakładach Przemysłu Bawełnianego. Było zjawiskiem dość powszechnym w tamtych ciężkich latach, że dysponując bardzo ograniczonymi przydziałami żywności, wybierano mniejsze zło. Starano się w pierwszym rzędzie zaspokoić potrzeby robotników większych zakładów, nawet kosztem strajków w mniejszych fabrykach, gdzie łatwiej było nawoływać do rozsądku i cierpliwości. Metoda ta nie zawsze jednak dawała pożądane rezultaty. Niezadowolenie wśród robotników powiększała także prasa, informująca dość szczegółowo, jakie to przydziały otrzymali robotnicy w Łodzi. Przydziały te były najczęściej większe niż w Pabianicach. A nastroje wśród robotników były głównym barometrem sytuacji politycznej. Wróg świadomie wykorzystywał wszelkie trudności, żerując nawet na zjawisku spekulacji artykułami żywnościowymi.
W sierpniu sytuacja uległa pogorszeniu. Sprawozdanie Komitetu Miejskiego PPR jasno stwierdzało: „Nastroje się pogarszają w ostatnim czasie na niekorzyść naszej partii. Entuzjazm, którym robotnicy żyli po oswobodzeniu z niewoli niemieckiej, już wygasa”. Trudności ekonomiczne sprawiły, że wielu ludzi dawało ucha reakcyjnej propagandzie, która głosiła, że wszystkiemu winna jest PPR, która przecież „rządzi”. Współpraca PPR z PPS również nie napawała optymizmem. W pierwszych miesiącach po wyzwoleniu niemal całe lewe skrzydło PPS przeszło do PPR, a pozostali członkowie PPS byli wyraźnie pod wpływem WRN (Wolność Równość Niepodległość) i grupy Szczerkowskiego. Przyjęli oni taktykę biernego wyczekiwania, nie angażując się niemal zupełnie w życie publiczne.
W takich warunkach wybuchł 26 sierpnia 1945 r. strajk w PZPB, który jeszcze tego samego dnia ogarnął dziewięć innych, największych zakładów przemysłowych Pabianic. Odegrały w nim poważną rolę względy ekonomiczne, ale nie ulega wątpliwości, że został on zorganizowany przez NSZ i WRN. Strajk pabianicki miał poważne reperkusje nie tylko w Łodzi i województwie, gdzie zaobserwowano silne tendencje do strajków solidarnościowych, ale również poza granicami województwa, i przyczynił się do powstania wielu dodatkowych trudności. W Pabianicach rozrzucano ulotki: „AK-czuwa”, „Bolszewizm to wróg”, „PPR –płatne pachołki Rosji”. Z wypadków sierpniowych wynikało wiele nauk dla pabianickiej PPR; były one przedmiotem narad i szczegółowych analiz. Zaktywizowały się również szeregi PPS, skąd wychodziła krytyka pod adresem kierownictwa za bierność i wyczekującą postawę. (…)
Wiosną 1946 r. znów zaczęła się pogarszać sytuacja ekonomiczna, głównie z powodu wzrostu cen artykułów żywnościowych. Robotnicy żądali zahamowania wzrostu cen . W PZPB trwała od 8 do 28 maja akcja protestacyjna – robotnicy żądali stabilizacji cen i uregulowania zarobków; część nawet strajkowała. Wprowadzenie dni bezmięsnych i bezciastkowych nie spotkało się z żadnymi oznakami większego niezadowolenia. Natomiast reorganizacja systemu kartkowego, dla ukrócenia częstych nadużyć, przeprowadzona dość nieudolnie, wywołała w pierwszym okresie sporo nieporozumień i niezadowolenie. Rozpoczęcie robót sezonowych przy remoncie domów, konserwacji bruków i chodników oraz zadrzewianiu miasta wpłynęło korzystnie na wzrost zatrudnienia. (…)
W lutym 1947 r. obniżyły się zarobki pabianickich robotnic pracujących w przędzalniach, gdyż nadeszły gorsze gatunki surowców. W kwietniu znów nastąpiła nieprzewidziana podwyżka na artykuły spożywcze, jak również na artykuły państwowe, co wywołało niezadowolenie wśród robotników. W sposób niekorzystny dla pracowników umysłowych rozwiązano sprawę umowy zbiorowej, szczególnie w małych przedsiębiorstwach. Nie spotkały się też początkowo z aprobatą robotników projekty przejścia na obsługę większej ilości krosien. Próba w jednej z fabryk pabianickich wprowadzenia pracy na czterech krosnach spowodowała nawet strajk. Jednak po trzech dniach sporów i wyjaśnień robotnicy przystąpili do pracy na czterech krosnach i to z powodzeniem. W dniach 3-4 czerwca 1947 r. miał miejsce strajk w PZPB. PPR była uprzedzona, ale nie mogła zapobiec strajkowi, wobec zdecydowanej postawy załogi, która domagała się zapowiedzianych i należnych przydziałów żywnościowych. W sierpniu, wskutek lokalnej poprawy, ceny artykułów żywnościowych w Pabianicach uległy stabilizacji i wkrótce okazało się, że są one przeciętnie 10-20 proc. niższe od analogicznych cen w Łodzi. Kiedy więc Wojewódzka Komisja Cen podniosła ceny w Pabianicach dla zrównania ich z cenami łódzkimi, podniosły się głosy protestu. W tym samym czasie wskutek okresowych trudności z wykonaniem zadań produkcyjnych, próbowano w PZPB przekonać robotników o konieczności wprowadzenia na pewien czas 9-ciogodzinnego dnia pracy. Spotkało się to ze zdecydowanym sprzeciwem załogi, co wykorzystały natychmiast elementy reakcyjne, głosząc, że w całej Polsce wprowadza się 9-ciogodzinny dzień pracy. Zamierzenia dyrekcji nie były pozbawione podstaw, ale pomysłu tego nie można uznać za szczęśliwy, a już najmniej godny pochwały okazał się brak jakiejkolwiek akcji wyjaśniającej robotnikom ten krok.
Do sprawy strajków powrócił jeszcze Jan Chrzanowski w artykule „Pamiętny rok 1945: z kart historii ruchu robotniczego w Pabianicach” (Życie Pabianic 26/1983). Autor ten także jest przekonany, że pierwsze strajki po zakończeniu wojny były inspirowane, a może nawet organizowane przez tzw. reakcję, czyli, jak dzisiaj mówimy, podziemie niepodległościowe.
26 sierpnia 1945 roku wybuchł strajk w zakładach PZPB, który jeszcze tego samego dnia ogarnął inne zakłady pracy. Poważną rolę odegrały w strajku trudności ekonomiczne, ale właściwym jego podłożem były działania polityczne, a sam strajk zorganizowany został przez elementy WRN i NSZ (WRN – reakcyjna prawica, NSZ – endecka antykomunistyczna organizacja reakcyjna mordująca działaczy lewicowych). W mieście rozrzucano antysocjalistyczne ulotki. Strajk został jednak opanowany a elementy wrogie wyeliminowane. PPR wyciągnęła z niego wiele nauk dla swej pracy polityczno-społecznej. Zaktywizowały się również robotnicze szeregi PPS, skąd coraz częściej wychodziła krytyka pod adresem ówczesnego kierownictwa tej partii za bierność i wyczekującą postawę.
W następnych miesiącach sytuacja gospodarcza i polityczna zaczęła się w mieście stopniowo poprawiać. Poprawiły się też stosunki między partiami politycznymi, zwłaszcza między PPR a PPS, zaktywizowano współpracę z SL i SD. Poprawa sytuacji aprowizacyjnej i nasilenie pracy politycznej przy współpracy między partiami bloku demokratycznego spowodowały, że strajki były coraz rzadsze. W październiku było ich mniej niż we wrześniu, później wynikały sporadycznie i w ograniczonych rozmiarach, aż wreszcie ustały.
Atmosferę lat powojennych w Pabianicach oddaje rozmowa jaką przeprowadził prof. Andrzej Paczkowski z Tadeuszem Skalskim dla Rzeczypospolitej. Plus-Minus nr 18/1997 r.
Tadeusz Skalski: - Urodziłem się w 1932 roku w Warszawie. Brałem – raczej jako świadek niż uczestnik – udział w powstaniu warszawskim. Po kapitulacji, razem z rodzicami , dostaliśmy się przez Pruszków i Milanówek do rodziny w Konstancinie. Stąd, po wkroczeniu Armii czerwonej, wyjechaliśmy do Lodzi, a z Łodzi do Pabianic. W Pabianicach chodziłem do szkoły, gimnazjum chemicznego. I stąd, przez Szczecin i Świnoujście, uciekłem z Polski w 1949 r.
Andrzej Paczkowski: - Jakie były motywy pana decyzji?
- Razem z kolegą zajmowaliśmy się różnymi „antypaństwowymi”, a raczej po prostu antykomunistycznymi - działaniami . Np. przed referendum pisaliśmy na murach i plotach „Trzy razy nie”. Malowaliśmy takie różne „precz z komuną”. Niszczyliśmy też plakaty, transparenty i różne „ozdoby” w świetlicach robotniczych, w naszej szkole, później w innej szkole.
- Czy to była jakaś zorganizowana grupa?
- Nie. To była grupa koleżeńska. Chcieliśmy coś robić pod ogólnym hasłem „dla dobra Polski”, „komunizmu trzeba się pozbyć” i tak dalej. Było nas dwóch, a potem dołączył jeszcze jeden. On uważał, że trzeba zdobyć broń. Raz nawet spróbowaliśmy. Ruszyliśmy na miasto szukać milicjanta i kiedy tak szliśmy, nagle naprzeciw nas pojawił się jakiś uzbrojony mężczyzna. Zobaczył nas - trzech młodych, wysokich chłopaków na pustej uliczce – zatrzymał się, stanął oparty o mur z ręką na kaburze. Domyślił się, że możemy chcieć go zaatakować. Zagadałem coś do niego uspokajająco i poszliśmy dalej. Powiedziałem do tego kolegi: „i co, myślisz, że to takie proste? Podejdziesz do faceta pogłaszczesz go po główce, a on ci da bron”? To było chyba wiosną 1948 roku. A może wcześniej. Zrobiliśmy tylko jeden taki wypad. Powiedziałem, że nie chcę mieć z tym nic do czynienie. Ale mój kolega z klasy był raczej za ponowieniem prób i zbliżył się bardziej do tamtego. Miałem z nim jeszcze inny konflikt i dosyć nieprzyjemną, najpierw, sytuację w szkole. To było chyba pod koniec pierwszego półrocza, czyli zimą 1948 r. Wymyśliłem, żeby podsłuchać, co nauczyciele powiedzą o nas podczas konferencji kończącej okres. Ukryliśmy się z tym kolegą w wielkiej szufladzie szafy, która stała w pokoju nauczycielskim. I udało się: o koledze, z którym podsłuchiwaliśmy, nie mówiono nic specjalnego, ale gdy doszło do mojego nazwiska, wywiązała się dyskusja, która była dla mnie w sumie pozytywna. Najbardziej chwalił mnie ten profesor, który na lekcjach często wywoływał mnie do odpowiedzi i nieraz ostro beształ. Stwierdzono jednak, że wprawdzie jestem zdolny, to jednak bardzo leniwy i – co gorsza – że jestem „pod złym wpływem”.
To ostatnie niezupełnie odpowiadało prawdzie, bo wprawdzie mój kolega lubił się stawiać i gardłować, ale np. pomysł na podsłuchiwanie był mój. Po tej dyskusji na mój temat on chrząknął czy kopnął nogą i nakryli nas. Nie wiem, czy zrobił to ze złości, że o mnie tak dobrze ( w sumie) wyrażali się, czy uczynił hałas przypadkowo. Coś mi tam później tłumaczył. Ale i tak wyszło, że całe to podsłuchiwanie to jego wina i potwierdzenie, że jestem pod złym wpływem.
Skończyło się to wszystko tak, że on nie zdał do następnej klasy. Mnie się to udało – właśnie udało, bo stopnie miałem raczej kiepskawe. Po zakończeniu roku szkolnego razem z tym od zdobywania broni i jeszcze jednym chłopakiem z wyższej klasy wybrali się na „dziki Zachód”, a ja zostałem w szkole. Nauczyciele byli zadowoleni, że wyzwolę się spod „złego wpływu”. Chcąc to wszystko jakoś zatuszować, oświadczyłem, że wstąpię do organizacji młodzieżowej. To był jeszcze chyba ZWM. Przyjęli mnie i proponowali nawet, żebym wszedł do jakiegoś komitetu czy zarządu. Ale mnie chodziło tylko o to, żeby być w szkole. Polubiłem szkolę. Nauczyciele mnie chwalili. Ten kolega, Ryszard, przyjechał do Pabianic, chyba na Boże narodzenie. Przyszedł pod szkołę, wyszedłem do niego i porozmawialiśmy trochę. Mówił, że ze mną było wesoło i że brakuje im mnie. Powiedziałem, że ja zostaję w Pabianicach i chcę skończyć szkołę, w której mi coraz lepiej szło. Pytałem, jak im tam jest. Dał mi ich adres w Szczecinie i zapraszał do odwiedzin. Odpowiedziałem, że na pewno nie przyjadę. A jednak. Przed sama Wielkanocną 1949 roku wezwano mnie do kancelarii dyrektora, gdzie czekał na mnie oficer UB. Rozmowa biegła dobrze, spokojnie mu odpowiadałem, ale w ostatnim momencie, gdy już wychodziłem, zadał mi szybkie pytanie, takie znienacka. Odpowiedziałem bez namysłu i po wyrazie jego twarzy wyczułem, ze ta odpowiedź mu się nie spodobała. „Jeszcze się zobaczymy” – powiedział.
- Czy wypytywał o jakieś szczegóły?
- Tak. Ale myśmy przecież nie należeli do żadnej organizacji. Były różne organizacje – tyle się jednak wiedziało, że były. Ojciec nieraz mi mówił, że często giną, znikają różni ludzie. Ale my działaliśmy całkiem osobno, nie w organizacji. Ten ubek nie pytał o żadne konkrety z naszej działalności – o napisy czy rozbijane gabloty. Pewnie o tym nie wiedział, choć mógł się czegoś domyślać. Mnóstwo chłopaków robiło, to co my. Pytał o kolegów, co robią, czy mam z nimi kontakt. Powiedziałem, że nie mam, gdyż oni nie zdali do następnej klasy i wyjechali na zachód, że nie widziałem się z nimi. A on się pyta: czy ci moi koledzy nie planują ucieczki za granicę. A ja na to z głupia frant: „Gdzie? Do Chin?” Wszystko było dobrze, gdyby nie ta końcówka.
- Czy pamięta pan to pytanie?
- Nie. Pamiętam tylko, że byłem niezadowolony ze swojej odpowiedzi. Może chodziło o to pytanie o ich plany ucieczki? Nie pamiętam. Tyle że – wedle mojej oceny – odpowiedziałem głupio. Nie pamiętam co, ale po tym, jak powiedział, że jeszcze się spotkamy, uznałem, że jestem spalony.
Był akurat koniec zajęć, następnego dnia – tak mi się zdaje – rozpoczynały się ferie wielkanocne. Ale jeszcze tego samego dnia na lekcję chemii przyszedł jakiś inspektor. Kiedy profesor zapytał, kto chce odpowiadać na ochotnika, podniosłem rękę i odpowiadałem. Po lekcji profesor pogratulował mi i powiedział, że zobaczymy się po feriach i że jak będę się uczyć, to wszystko będzie w porządku. Był przy tym dyrektor. Ale ja już właściwie postanowiłem, że trzeba znikać – robi się za gorąco.
Rodzice postanowili odwiedzić w czasie świąt babcię, która mieszkała w Warszawie. Choć było nas więcej rodzeństwa, tylko mnie wzięli ze sobą. Jadąc do Warszawy i w czasie odwiedzin u babci cały czas myślałem, że ostatni raz widzę się z moimi najbliższymi. Ale, oczywiście, nic nie mówiłem. Zaraz jak wróciliśmy, postanowiłem wyruszyć. Gdy wychodziłem wieczorem z domu, mama zapytała „Dokąd idziesz”, odpowiedziałem, że niedługo wracam. Przyjechałem do Szczecina, gdzie dołączyłem do kolegów. Ryszard bardzo się ucieszył. Było nas czterech z Pabianic, a doszlusowało do nas jeszcze czterech starszych gości. Ja im nie wierzyłem, zawsze miałem jakieś podejrzenia. Próbowaliśmy razem przejść przez Niemcy, ale ja nie chciałem nic robić z tym, co to szukał okazji na zdobycie broni. W Szczecinie było to samo – wciąż mówił, że trzeba zdobyć broń. Bardzo mi się to nie podobało. Umówiliśmy się z dwoma pozostałymi pabianiczanami i popłynęliśmy do Świnoujścia, gdyż dowiedzieliśmy się, że stamtąd łatwiej będzie uciec. Zalew Szczeciński był zbyt płytki dla wielu statków i doładowywano je właśnie w Świnoujściu, skąd wypływały już na pełne morze. W Świnoujściu okazało się, że jakieś przedsiębiorstwo przeładunkowe rekrutuje robotników doraźnie, do każdego załadunku osobno. Taka szychta trwała dwanaście godzin. Zgłosiliśmy się tam…
- Jak się nazywało to przedsiębiorstwo?
- Nie pamiętam. W każdym razie przyjęli nas. Przy wchodzeniu na statek kontrolujący żołnierz sprawdzał na liście nazwisk zgłoszonej przez przedsiębiorstwo, a gdy po pracy schodziło się na ląd, stawiał przy nazwisku krzyżyk. I tak znalazłem się pierwszy raz w życiu na statku.
- Czy był to polski statek?
-Nie, panamski. Załadowywano do niego sól potasową. Taki piasek, który wysypywany do ładowni układał się w pryzmy. Naszym zadaniem było równomierne rozkładanie tego piasku w ładowniach. Doszedłem do wniosku, że jeśli schowam się w dolnej ładowni – a były trzy poziomy – po zasypaniu wszystkich poziomów zostanie miejsce do ukrycia się u szczytu, w górnym rogu komory, jaką tworzył każdy poziom. Przecież nie było możliwości wypełnienia tych komór w stu procentach. Po wyruszeniu można będzie ściągnąć ten piach pod siebie i posuwać się w stronę głównego, kwadratowego luku. Taki był mój plan. (…)
I tak na początku września 1951 r. przewieziono nas – a była to spora grupa różnej narodowości – do Kopenhagi. Zaokrętowano nas na statek „Castelbianco” i 11 września dopłynęliśmy do Kanady. Przestałem być azylantem, a stałem się po prostu „new Canadian” – „nowym Kanadyjczykiem”.To był prawdziwy koniec mojej przygody, która zaczęła się wiosną 1949 roku od „rozmowy” z ubekiem w Pabianicach.
O atmosferze panującej w Pabianicach tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej pisze Maria Eliza Steinhagen w książce „Cielętniki” (2000). Autorka to wnuczka wielkiego Feliksa Kruschego i córka właściciela Fabryki Papieru i Celulozy.
Dotarliśmy do Pabianic, gdzie nowe władze przydzieliły nam mieszkanie w domu przy ulicy Zamkowej 7, vis-a-vis głównego budynku dawnej fabryki Krusche i Ender. Zamieszkaliśmy tam w czterech pokojach: nasze dwie mamy – Felicja i Elżbieta, Bogdan, Lucjan, Anita, Jola i Ewa oraz ja, a wkrótce także nasza babcia Maria Krusche i pani Marta Marks. Na tak liczną rodzinę mebli mieliśmy niewiele, na szczęście w przydzielonym mieszkaniu była jakaś szafa, co prawda bez nogi, ale zastąpiła ją cegła. Ponadto mamie udało się odzyskać z dawnego tzw. letniego pałacu dziadków gdańską szafę, chyba tylko dlatego, że była taka wielka, że nikomu nie wydala się atrakcyjna. W szafie tej pomieścił się prawie cały nasz rodzinny dobytek. Nasza sytuacja w Pabianicach była podobna do sytuacji wszystkich ludzi w Polsce po wojnie. Brak środków do życia, a dla naszych mam jeszcze zmiana roli z córek wielkiego Feliksa Krusche, prezesa firmy Krusche i Ender, na zwykle borykające się z ciężkim losem samotne kobiety. Bogdan i Lucjan, po szybkościowo skończonych szkołach średnich rozpoczęli studia. Cała czwórka dziewczynek edukowała się początkowo w szkołach podstawowych, a potem moje kuzynki w Gimnazjum im. Królowej Jadwigi, a ja w Gimnazjum im. Śniadeckiego. Moją edukację rozpoczęłam w Publicznej Szkole Powszechnej, która do roku 1948 była jeszcze im. J. Piłsudskiego. Przyjaźniłam się z Ewą, dziewczynka poważną, bardzo oczytaną. Do niej robiłam pierwsze samodzielne wyprawy przez miasto, które po Cielętnikach wydawało mi się duże i pełne tajemnic. Po drodze wstępowałam do sklepu spożywczego matki Maryli, innej mojej koleżanki z klasy, gdzie pierwszy raz zobaczyłam słoiki z dżemem, który nie był robiony w domowej kuchni. Także małe, owalne bochenki chleba wydawały mi się dziwne po cielętnickich, wielkich i okrągłych. Obok sklepu mieszkała Lucyna, z którą często uczyłam się, a także zaraziłam ją moją pasją do czytania książek.
W naszej klasie były trzy dziewczynki, chyba kuzynki, drobne, zgrabne i bardzo pewne siebie. Obdarzane były wszystkimi tanecznymi rolami w naszych przedstawieniach szkolnych. Ja, z racji cięższej postury i długich jasnych włosów, obsadzana byłam w rolach: królowej zimy, wiosny i lata. Mama na tę okoliczność komponowała mi stroje ze starej taftowej halki lub resztek przedwojennych balowych sukien. Byłam też panią aptekarzową, w mamy garsonce i kapeluszu oraz „korkach” na koturnie. Wszystkie te przedstawienia aranżowała nasza niezapomniana wychowawczyni panna Parzonkówna. Była to nauczyciela szalenie zaangażowana w sprawy szkolne, zgrabna, elegancka, z modną wtedy fryzurą ze spiętrzonych blond loków nad czołem. Uczyła nas matematyki, ale również w jednym roku polskiego. Graficznie przedstawiła nam schemat prawidłowego wypracowania, gdzie wstęp, rozwinięcie i zakończenie musiały mieć właściwe proporcje. To ścisłe podejście do słowa pisanego, dało mi później wiele korzyści w mojej dalszej edukacji i życiu zawodowym. Gwiazdą naszych szkolnych przedstawień był Marek, śpiewający pięknie na wszystkich akademiach szkolnych. Jego popisowym numerem było: „jedyne serce matki, uczuciem zawsze tchnie…”.
Do szkoły chodziłam dziwnie ubrana. Moja mama miała gust indywidualny i wrodzoną niechęć do ścisłych reguł. Gdy moje koleżanki nosiły granatowe, satynowe fartuszki, ja paradowałam w fartuchu z czarnego w białe groszki kretonu. Gdy dziewczynki ubierały się w samodziałowe płaszczyki lub, co było szczytem mody, w czerwone „lejbiki”, ja nosiłam coś brązowego z żółtą kraciastą falbanką albo wyciągnięte z tzw. lamusa, cudem uratowane przedwojenne części garderoby moich cioć lub babci. Nie buntowałam się jednak przeciwko tym mamy pomysłom, gdyż nie przychodziło mi to w ogóle do głowy.
Powoli z dzieci stawałyśmy się dziewczętami. Jeszcze niedawno w Cielętnikach, Anita nagle zrobiła się bardzo ważna, leżała w łóżku, a mamy na nasze wścibskie pytania udzieliły nam enigmatycznej odpowiedzi, że cierpi na kobiecą chorobę. Najpierw Ewa i Jola, a potem nagle ja zauważyłam, że coś się ze mną dzieje nowego. Mama, gdy jej to z płaczem opowiedziałam przytuliła mnie do serca i powiedziała: „mam już małą kobietkę”. Było to rozrzewniające, ale wkrótce jak zwykle, proza życia dała o sobie znać. Dostałam nową część bielizny – pasek składający się z dwóch trójkątów z przodu i z tyłu a na końcu guziki. Do tego przypinało się specjalnie uszyte podpaski z wielokrotnie złożonego bawełnianego trykotu wszytego w mocniejsze końcówki z dziurkami do zapięcia na te guziki. Pranie i suszenie tych podpasek było bardzo kłopotliwe, szczególnie że mamy wymagały od nas pełnej dyskrecji wobec mieszkających z nami moich braci.
Czasami jeździłyśmy z mamą do Łodzi, do kawiarni lub do fryzjera, do którego brała swój własny rogowy grzebień i ręcznik. Fryzjer czesał ją w fale schodzące w tył głowy, gdzie układał rzędy zgrabnych loczków. Włosy miała piękne, gęste, już prawie zupełnie siwe i wyrazistą twarz o dużych, piwnych oczach i zdrowej, różowej cerze. Była wysoka, przystojna, ale zdecydowanie za tęga, co przeszkadzało jej aktywnie żyć. Poświęcała mi w tamtych czasach wiele uwagi, komentowała czytane przeze mnie książki, opowiadała treść słuchanych z płyt patefonowych oper, cytowała mnóstwo anegdot historycznych, wierszy i fragmentów sztuk teatralnych. Umiała ponadto powiązać wydarzenia rozgrywające się w jakimś kraju z sytuacją aktualną w Europ[e. Opowiadała mi, ze na „Carmen” była kilkanaście razy. Była też stałą bywalczynią festiwali w Bayreuth i szalenie interesująco relacjonowała treść wagnerowskich oper. Czasami wybierałyśmy się na wycieczki w plener. Mama lubiła i znała przyrodę. Drzewa, krzewy i rośliny ozdobne znała z nazw łacińskich, wiedziała też z jakiego kraju pochodzą.
Ciocia Lila została nauczycielką, uczyła angielskiego w Gimnazjum im. Królowej Jadwigi, mama zaś prowadziła dom dla całej rodziny. Mimo to, że Pabianice wiedziały jak bardzo zmieniła się sytuacja naszej rodziny, byliśmy otoczeni ciepłem i szacunkiem mieszkańców, a my miałyśmy wielu przyjaciół w naszych kolegach szkolnych. Mamy nie traciły fantazji – pierwszego maja wywiesiły orła w koronie na balkonie naszego mieszkania na Zamkowej, prawie naprzeciwko trybuny honorowej. Przechodzący w pochodzie robotnicy zamiast wiwatować na cześć nowych władz, wybrali balkon naszych mam, odwróceni do trybuny plecami machali rękami pozdrawiając je. Pani Monika Warneńska, która w swojej książce „Fortuna rodu Krusche” odsądziła od czci i wiary mojego dziadka Feliksa Krusche i całą rodzinę, pewnie by się bardzo zdziwiła, że robotnicy wcale nie czuli nienawiści do nas, a wkrótce okazali nam prawdziwą przyjaźń i pomoc.
Pobyt w Pabianicach niespodziewanie zakończył się w grudniu 1950 roku. Do naszego mieszkania wtargnęli milicjanci i tajniacy. Zaczęła się rewizja. Ubrania, stare zdjęcia, dokumenty, wszystko razem wyrzucili na podłogę, pocięli obicia mebli, podszewki walizek i kufrów i nagle jeden z milicjantów wyciągnął, jak królika z kapelusza, z teatralnej torebki leżącej na dnie jakiejś zapomnianej walizki, pięćdziesiąt dolarów. Dolary te zostały nam przez rewidujących podrzucone, był to pretekst do wyeksmitowania nas z Pabianic.
Mama została aresztowana, Bogdan, były AK-owiec, wyjechał do Milicza koło Wrocławia, aby się ukryć u swojego kolegi z partyzantki Heńka Wójcikowskiego, Lucjana zaś na szczęście nie było w domu, gdyż w tym czasie studiował i mieszkał w Łodzi. Na tym pobojowisku, zostałam więc ciocią Lilą i moimi trzema kuzynkami. Na drugi dzień rewizja się powtórzyła, mama była razem z nimi, wkrótce jednak z powrotem wywieźli ją w niewiadomym kierunku, nam zaś polecili w ciągu dwóch tygodni wynieść się z Pabianic. Uznałyśmy z ciocią Lilą, że mnie, trzynastoletnią, nie zaaresztują, zostałam więc wysłana do wszystkich po kolei więzień w Pabianicach i Łodzi, żeby dowiedzieć się, gdzie mama jest, niestety jednak wszędzie mnie przeganiano. Później dowiedzieliśmy się, że jest w Łodzi. Siedziała blisko poł roku. Przy wymiarze kary, Delegatura wzięła pod uwagę, jako okoliczność obciążającą, „stopień szkodliwości społecznej popełnionego czynu, działanie na szkodę interesu publicznego, duże nasilenie zlej woli zdążające do torpedowania uchwał Polski Ludowej”. Jest to dosłowny cytat z aktu oskarżenia.
Następnym problemem było znalezienie dla nas jakiegoś lokum, ciocia Lila wyruszyła więc do Warszawy, żeby w tej sprawie porozumieć się z mieszkającą tam rodziną. W tym czasie my, cztery dziewczynki, zaczęłyśmy pakować nasz dobytek. Dwa tygodnie szybko minęły, ciocia jeszcze nic dla nas nie znalazła i oto nasze meble, walizki, fortepian, wszystko to wylądowało w bramie domu przy ulicy Zamkowej 7. Nasze mieszkanie zostało zapieczętowane, a my całkiem bezdomne. Pani Moniko Warneńska, proszę sobie wyobrazić, w Pabianicach stał się wtedy cud. Przygarnęli nas robotnicy dawnego Krusche i Endera, a nasze rzeczy stały w bramie i nikt z pabianiczan nawet ich nie dotknął. To był koniec naszego wspólnego życia. Rozsypaliśmy się po całej Polsce. (…)
W prasie krajowej pojawiały się raz po raz wzmianki o wyrokach na agentach Gestapo. Wiadomości Koszalińskie nr 7/1945 donosiły: Łódź- Agent Gestapo skazany na śmierć. W Specjalnym Sądzie Karnym w Łodzi rozpatrywano sprawę Stanisława Pustelnika urodzonego w 1918 r. zamieszkałego w Pabianicach w powiecie łaskim. Oskarżony od roku 1943 pracował w Pabianicach jako agent Gestapo.
O strajku w pabianickiej „Żarówce”, który rozpoczął się w sierpniu 1977 roku pisał Tadeusz Podgórski w artykule „Strajk w Pabianicach” - Na antenie. Audycje Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, nr 174/1977 r.
Przemilczanie strajków i akcji protestacyjnych załóg robotniczych nie oznacza rozwiązania problemu stosunków między światem pracy i czynnikami dysponującymi środkami produkcji. Przeciwnie, brak uporządkowanego ustawodawstwa strajkowego przyczynia się w dużym stopniu zarówno do nieodpowiedzialnego traktowania spraw pracowniczych przez administrację zakładów pracy, jak też do ostrych, a niekiedy nawet gwałtownych wystąpień załóg produkcyjnych.
Uwagi te nasuwają się w związku z wiadomościami o sierpniowych strajkach robotników w Pabianickich Zakładach Wytwórczych Lamp Żarowych zatrudniających około 3.000 pracowników. Jak doniosły zachodnie agencje prasowe, powołując się na dane z Komitetu Obrony Robotników w Warszawie, załoga pabianickiej fabryki lamp odwołała się do spontanicznej akcji protestacyjnej, gdyż poczuła się pokrzywdzona podczas sierpniowej wypłaty wynagrodzeń.
Według niekompletnych danych, przekazanych przez dziennikarzy zachodnich z powołaniem na Komitet Obrony Robotników, pierwszy strajk załogi tych zakładów odbył się w dniach od 10 do 13 sierpnia. Był spowodowany tym, że robotnicy otrzymali wypłatę za okres dwóch tygodni około 50% mniejszą niż zwykle. Wynosiła ona średnio po 700 zł. To znaczy w granicach 1.500 zł miesięcznie, gdy wcześniejsze zarobki w tej fabryce kształtowały się ostatnio na poziomie 3.000 zł miesięcznie. Jako powód obniżenia wypłaty zarobków administracja podała: niedobór w dostawie surowców, trudności okresu urlopowego i dużą ilość zwolnień chorobowych. Według informacji podanych przez Komitet Obrony Robotników robotnicy przerwali strajk po trzech dniach, gdy otrzymali obietnicę, że należne im wynagrodzenia zostaną wyrównane.
Jednakże 25 sierpnia doszło tam do ponownego strajku, który trwał półtora dnia, ponieważ administracja, obietnicy wyrównań nie dotrzymała. Korespondenci zagraniczni zaznaczali, że na początku września Komitet Obrony Robotników nie posiadał jeszcze bliższych danych ilu robotników brało udział w tych strajkach. Ustalił on jednak, że w wyniku drugiego strajku wypłacono robotników wyrównanie za pierwszą połowę sierpnia przeciętnie po 800 zł. Nie było też wobec uczestników i organizatorów tego protestu żadnej akcji.
Jakie wypływają stąd wnioski?
Po pierwsze okazuje się, że urzędowe informacje o postawie i wystąpieniach załóg robotniczych w PRL jest niepełna, gdyż środki masowego przekazu nie zajmują się tymi sprawami z punktu widzenia interesów ludzi pracy. Po drugie, wynika z tego, że ruch zawodowy PRL nie ujmuje się za interesami robotników, gdy tym ostatnim dzieje się krzywda. W prasie związkowej o sierpniowym strajku w Pabianicach brak było jakiejkolwiek informacji. (…)
Tadeusz Podgórski (1919-1986) - oficer AK, powstaniec warszawski, dziennikarz Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa.
Ostatni głośniejszy strajk w socjalistycznych Pabianicach miał miejsce w styczniu 1989 roku w Pabianickich Zakładach Tkanin Technicznych. Przebieg strajku opisał Paweł Tomaszewski w artykule „Wyrok z zawieszeniem” – Odgłosy nr 5/1989 r.
Ten strajk mógł wybuchnąć już pół roku, może nawet rok temu. Niezadowolenie rosło od dawna, kumulowało się – nie bez powodu. Pabianickie Zakłady Tkanin Technicznych należały niegdyś do najlepszych przedsiębiorstw w mieście. Żeby dostać w nich pracę, ludzie starali się miesiącami. Bo choć na tkalni robota ciężka, kto chciał mógł naprawdę dobrze zarobić. Były pieniądze dla robotnika.
Zło przyszło w osiemdziesiątym pierwszym.
Jedni mówią: zaraz po przeniesieniu się do nowego zakładu. Inni: jak nastał nowy dyrektor. Tak to się jakoś zbiegło. Ale wszyscy są zgodni, że trudno uwierzyć – warunki lepsze, maszyny nowocześniejsze, a zarobki zamiast rosnąć, zaczęły lecieć w dół.
Tadeusz Kloze obiecywał załodze: gdy tylko spłaci się kredyt inwestycyjny, poczują dużą różnicę w kieszeni. Całe Pabianice będą się im kłaniać. Prosił o cierpliwość: jeszcze trzy lata, dwa, jeszcze rok. I załoga rozumiała, pracowała spokojnie. Do czasu jednak.
W osiemdziesiątym siódmym kredyt został wreszcie spłacony. Teraz mieli już czekać tylko na obiecany deszcz pieniędzy. Ale skończył się rok, a premia z zysku znowu mniejsza! Średnia płaca zacięła się na 43 tysiącach. Coraz więcej mistrzów, nastawiaczy, tkaczek zaczęło myśleć o odejściu. Inne fabryki włókiennicze płaciły dużo więcej. Tego właśnie ludzie w „Tkaninach” nie mogli zrozumieć. Dlatego kiedy na styku zmian ktoś głośno krzyknął: strajk, ręce do góry podnieśli wszyscy. Decyzja zapadła bez jednego nawet głosu sprzeciwu.
Wrzód pękł 10 stycznia 1989 r., kiedy to ogłoszono akcję protestacyjną, przedstawiając spisane na wydziałach postulaty: 25 tysięcy podwyżki, „czternastka” w wysokości stu procent miesięcznych poborów, 20 tysięcy kwartalnej premii za prace bez absencji, większy dodatek za godziny nocne i jeszcze parę innych, bo spraw do załatwienia nazbierało się sporo. Poruszono je podczas rozmów grupy negocjacyjnej z dyrekcją 16 stycznia. Padły poważne zarzuty m.in. pod adresem szefa produkcji i kierownika tkalni, którym zarzucano niegospodarność oraz arogancję. Wysunięta została propozycja zredukowania etatów biurowych o 40 procent. Mowa była o legalizacji działania byłej NSZZ „Solidarność”. Jednocześnie opuszczono w postulatach płacowych: z 25 na 20 tysięcy podwyżki i z 20 na 15 tysięcy kwartalnej premii.
Następnego dnia dyrektor Tadeusz Kloze poinformował, że pieniędzy wystarczy jedynie na 11200 złotych do pensji, potwierdził, iż postara się załatwić w ministerstwie stuprocentową „czternastkę”, podniesie dodatek na pracę w nocy, ale premii „za niezawodność” w ogóle przyznać nie może, zaś w sprawie „Solidarności” nie jest po prostu kompetentny.
Jego oświadczenie robotnicy przyjęli gwizdami i zamknięciem drzwi głównej portierni. Wkrótce pojawił się przed nimi transparent z napisem „STRAJK”, i osoby z biało-czerwonymi opaskami. Deklaracja była jednoznaczna: nie ruszymy się stąd, póki nasze żądania nie zostaną spełnione, a jeśli nie, to niech raczej przedsiębiorstwo splajtuje. Przy takich zarobkach niewiele jest do stracenia.
Mimo narastającego od tygodnia napięcia, mimo spotkania z załogą, rozmowy, dyrekcja nie spodziewała się raczej takiego obrotu sprawy. Do ostatka liczyła na zrozumienie, iż więcej sama naprawdę dać nie może. Nie miała też sobie wiele do zarzucenia. Pracowała przecież nad programem podwyżek, ale nie znała reguł gry ekonomicznej na bieżący rok. Poza tym, co można zrobić, jeśli „Tkaniny” nie sprzedają bezpośrednio na rynek, nie mają prawie eksportu, żadnych ekstra pieniędzy od rządu, jak inne zakłady, a w dodatku na surowej gazie, która stanowi mniej więcej połowę produkcji, wychodzą niemal jak Zabłocki na mydle?
Zgoła inaczej rzecz przedstawiała się w oczach strajkujących. Dyrekcja jest po prostu nieudolna – mówili. Dopuszcza do marnotrawstwa, a sama bierze wysokie premie. Nie stara się należycie o rytmiczne dostawy surowca, o części zamienne do krosien, których coraz więcej stoi bezczynnie, pogłębiając straty. Nie dba o ludzi. Jeśli produkcja gazy jest nieopłacalna, trzeba z niej zrezygnować i robić choćby „pościelówkę”, którą handel zawsze chętnie kupi. Może jakaś produkcja uboczna? W komitecie strajkowym padały różne propozycje.
- A zresztą czy to nasza sprawa? – powiedziała jedna z robotnic. – O tym powinien myśleć dyrektor. My chcemy dobrze pracować i dobrze zarabiać. A jak mówi, ze nic nie może, to niech odejdzie. Albo jest ta reforma, albo nie!
Oficjalne rozmowy rozpoczęły się dopiero w czwartek, 19 stycznia po południu. Wcześniej dyrektor Tadeusz Kloze prosił telefonicznie o pomoc ministra Mieczysława Wilczka, komitet strajkowy zaś – Rejonową Komisję Wyborczą łódzkiej byłej „Solidarności”, która wydelegowała Ryszarda Kostrzewę i Pawła Lipskiego, ci zaś ściągnęli potem do „Tkanin” dwoje prawników z UŁ: Teresę Romanowską i Rafała Kasprzyka. Dzięki ich pomocy przeredagowano nieco i uściślono postulaty. Ułatwiło to potem rozmowy z dyrekcją, gdyż przywódcy strajkowi: Krystyna Smoczyńska, Krzysztof Dąbrowski i Krzysztof Kościan niewielkie mieli w tej materii doświadczenie. Bo i skąd?
Rano „Tkaniny” zostały poinformowane o wstrzymaniu kredytowania przez Powszechny Bank Gospodarczy „w związku z wydarzeniami, jakie miały miejsce…”. Dowiedziawszy się o tym Marianna Ślusarz przewodnicząca oficjalnego związku zawodowego wpadła w czarną rozpacz. I to prawie wszystko na co było ją stać, mimo że już wcześniej związek poparł postulaty strajkujących za wyjątkiem ostatniego – o legalizację byłej NSZZ „Solidarność”.
Dyrekcji przedpołudnie minęło na oczekiwaniu przedstawiciela Ministerstwa Przemysłu, który według „pewnych” informacji zjawić się miał w Pabianicach do godziny 12. Ani w tym terminie, ani później nikt z Warszawy jednak nie przyjechał. Za to dyrektor Tadeusz Kloze „wyskoczył” na krótko do Łodzi, skąd wrócił z … nową ofertą płacową. Okazało się bowiem, iż przedsiębiorstwo zostaje zwolnione z podatku stabilizacyjnego, co pozwoli podnieść pensje o 18 tysięcy złotych. Będzie też można, mimo że Sejm jeszcze nie zatwierdził, zastosować nowe metody naliczania „czternastki”, która w tej sytuacji osiągnie w „Tkaninach” 80 procent średniej pensji.
Oczywiście można by wypłacić i sto procent, ale kosztowałoby to ponad 50 milionów dodatkowego podatku, więc w efekcie gra niewarta świeczki, gdyż straciliby na tym także pracownicy.
Po wstępnych negocjacjach komitet strajkowy przedstawił nowe stanowisko dyrekcji załodze, której większa część zgromadziła się w sali widowiskowej. To ona teraz miała powziąć decyzję, czy iść na kompromis, przyjmując oferowane warunki, czy nie. Jak zwykle zdania były podzielone.
Przeważyła jednak opinia, że w zasadzie można by się zgodzić, pod warunkiem wszakże, iż będzie również 15-tysięczna premia za „niezawodność”. Bez tego nie ma mowy!
Nieco później – najświeższe informacje: dyrektor zarzucił komitetowi strajkowemu, że ten chce skłócić załogę; brygadziści i mistrzowie złożyli oświadczenie, w którym również zarzucają dyrekcji złe kierowanie zakładem; do popierających strajk pracowników kilku pabianickich fabryk, studentów z NZS, parafii św. O. Maksymiliana Kolbe, która wsparła go żywnością, dołączyli też członkowie byłej „Solidarności” z pobliskiej „Polfy”; z Turcji przyjechały samochody z przędzą, które jak najszybciej należy rozładować – potrzebni chętni do pomocy.
O godzinie 18.30 do nabitej po brzegi sali widowiskowej zszedł dyrektor Tadeusz Kloze, by raz jeszcze spojrzeć ludziom w oczy i przedstawić im bezpośrednio swoje stanowisko.
- Ja przecież nie drukuję pieniędzy – powiedział – dlatego premii „za niezawodność” naprawdę nie mam już z czego wam dać.
Ale ludzie nie chcieli mu wierzyć. Widać było, że dawno już stracił ich zaufanie.
Piątek.
O godzinie 10.45 rozpoczyna się kolejne zebranie załogi w sali widowiskowej. I znów nie wszyscy się mieszczą. Kilkadziesiąt osób musi stać w korytarzu. Większość to kobiety. Niektóre w wieku przedemerytalnym. W ich oczach widać gniew. Atmosfera robi się coraz bardziej napięta.
Krzysztof Kościan przekazuje najpierw treść telefonicznej rozmowy z Lechem Wałęsą, który zadzwonił do Pabianic ze słowami poparcia i otuchy. Potem przypomniał uzgodnienia z poprzedniego dnia. W dyskusji brane są też pod uwagę postulaty pracowników administracji, którzy przedstawili własną ich listę, w swej wymowie na ogół zbieżną z dążeniami robotników. Na zgłoszony wniosek o odwołanie dyrektora rozlegają się gromkie brawa. Podobnie jak nieco później - o wotum nieufności dla rady pracowniczej. W głosowaniu wszyscy są za powołaniem nowej. Ta, by poprawić sytuację przedsiębiorstwa i jego pracowników, nie zrobiła nic. Nie miała nawet własnego zdania. Przewodniczący rady, Janusz Janicz usprawiedliwia się publicznie, że gdyby wcześniej wiedział to, co wie teraz nie przyjąłby funkcji. Ale to marne usprawiedliwienie i ci, którzy wybrali go pięć miesięcy temu, dziś nie chcą tego słucha.
Dyrektor Tadeusz Kloze przedstawia nowe wyliczenia, z których wynika, że na każdego pracownika produkcyjnego przypadnie średnio po 19550 złotych podwyżki, w administracji zaś – minimum 8200 złotych. Godzi się na pozytywne załatwienie większości postulatów „problemowych”, choć oczekuje że na przykład zarzuty do szefa produkcji, kierowników: tkalni, transportu i działu ekonomicznego sformułowane zostaną na piśmie i poparte jakimiś dowodami. Zapewnia o bezpieczeństwie dla strajkujących i ich reprezentantów. Broni się jednak nadal przed premią kwartalną, czy też włączeniem jej do pensji. Przede wszystkim dlatego, że nie ma pieniędzy. Poza tym – uważa – byłoby to płacenie drugi raz za to samo..
Po jego wyjściu, gdy komitet strajkowy pyta, jakie ma dalej zajmować w negocjacjach stanowisko, zebrani nie podzielają raczej punktu widzenia dyrektora.
- Jesteśmy już zmęczone – mówi jedna z tkaczek – zostawiłyśmy w domach mężów i dzieci, ale jak nie chce dać tej premii, to trudno, będziemy strajkować do skutku.
Dr Rafał Kasprzyk apeluje o rozsądek:
- Można oczywiście wystrajkować więcej, niż oferuje dyrektor, ale – jakim kosztem? Lepiej teraz przyjąć to, co daje, a resztę postulatów renegocjować później, kiedy przedstawi program poprawy funkcjonowania przedsiębiorstwa.
Tego samego zdania jest Ryszard Kostrzewa. Przypomina o poparciu strajku przez RKW NSZZ „Solidarność”, ale równocześnie ostrzega przed eskalacją żądań, przed braniem pieniędzy, na które nie ma pokrycia na rynku.
Salowy Cezary Włodarczyk przekonuje koleżanki i kolegów, że najważniejszy jest dalekosiężny program sanacji „Tkanin”, gdyż zapewni to godziwe zarobki na jutro. On projekt takiego programu złożył już kiedyś, jednak nie wzięto go pod uwagę..
- Może więc na razie tylko zawiesić strajk? – pyta Krzysztof Kościan, młody chłopak z kilkumiesięcznym zaledwie stażem pracy, któremu przy uchu wiszą bez przerwy doradcy z łódzkiej „Solidarności”. Większość jest jednak przeciwna, chce wszystko od razu. Daje się słyszeć: „Czekać to sobie mogą młodzi”.
W pewnej chwili niespodziewanie pojawia się Andrzej Słowik z Zarządu Regionu byłej „Solidarności”, grupy będącej w opozycji do Lecha Wałęsy. Komitet strajkowy odmawia mu prawa do głosu; ma już przecież swoich doradców. Ale Andrzej Słowik nie ustępuje, pyta bezpośredni salę, a sala chce go wysłuchać. Mówi więc – o sobie, o więzieniu, o trudnej sytuacji gospodarczej kraju. Mówi, że oferowana przez dyrekcję podwyżka, to mało, ale … najważniejsza jest „Solidarność”, która zadba w przyszłości o interesy robotników, a dziś potrzebny jest mądry kompromis…
Nie wszyscy jednak chcą dalszej obecności Andrzeja Słowika, choć jego słowa pokrywają się ze słowami Kostrzewy i Lipskiego. Nie wszyscy rozumieją, skąd i po co się tu wziął. W rezultacie zostaje wyprowadzony do hallu na parterze. Tymczasem załoga jeszcze raz głosuje, czy zawiesić strajk. W końcu zwycięża rozsądek. Z wolna gniew ustępuje miejsca nadziei.
Cztery godziny trwa uzgadnianie w dyrekcji ostatecznego tekstu protokołu. Wreszcie jest:
Dla pracowników produkcyjnych podwyżka 19550 złotych, dla administracji – 8200 plus to, co wygospodaruje się dzięki redukcji etatów. Stuprocentowa „czternastka”. Nowe, korzystniejsze stawki dodatku za prace w nocy, za godziny postojowe i za staż. Strajk zawieszony zostaje do 8 lutego. Do tego też dnia dyrekcja musi przedstawić program naprawy, a w ciągu dwóch tygodni dokonać analizy kadr, rozpatrzyć zarzuty wobec wskazanych osób, zatrudnić masażystę od zwyrodnień kręgosłupa. Za czas strajku wypłacone zostanie wynagrodzenie, jak za urlop, z tym, że każdy przepracuje dodatkowo jedną zmianę. Ponadto dyrekcja zobowiązuje się do nierepresjonowania nikogo oraz przyjmuje do wiadomości fakt zawiązania się w „Tkaninach” komitetu organizacyjnego „Solidarności”, któremu nie będzie przeszkadzać w działaniu.
Podpisy, uściski dłoni, zapewnienia, poczucie ulgi.
„Boże, cos Polskę …” i las podniesionych do góry rąk. O godzinie 21 wszyscy razem opuszczają zakład. Wzorowy porządek, zresztą jak przez cały czas.
Niezadowolenie robotników z panujących warunków pracy nasiliło się pod koniec lat 70. ubiegłego wieku . Współpracownicy Komitetu Obrony Robotników (KOR) śledzili wtedy także sytuację strajkową w Pabianicach - ostatni kwartał 1978 roku. Możemy o tym przeczytać w pracy A. Foxa, A. Karatnycky’ego, A. Motyla „Workers’ Rights, East and West: a comparative study of trade union and workers’ rights in western democracy and Eastern Europe”.
(...) The following article, written by members of the Social Self-Defense Committee (KOR) and by editors of the unofficial worker newspaper Robotnik (The Worker), on January 2, 1979, appeared in Robotnik in early 1979. Source: Labour Focus on Eastern Europe.
Reports have reached the Robotnik of workers’ strikes in many factories. There are some data covering the last quarter of 1978. From October 9 to 11 workers of the Pabianice dressing material factory, PASO, went on strike. They were losing several hundred zlotys a month because a change of package sizes was introduced without any corresponding change in the scale of payments.
W Pabianickich Zakładach Środków Opatrunkowych powodem strajku była zmiana wielkości opakowań produktów bez podwyżki wynagrodzenia.
From October 10-14 workers of the Pabianice Pharmaceutical Factory, POLFA went on strike because bonus was withdrawn. The reason for this was that their factory’s delivery plan was not fulfilled, although the production plans were met, and it was management, not the workers, who were responsible for deliveries.
W Pabianickich Zakładach Chemicznych robotnicy zaprotestowali przeciwko obarczaniu ich odpowiedzialnością za niewłaściwy plan zamówień surowców.
At the end of November workers of the Pabianice Electric Bulb Factory, POLAM, went on strike in protest against being deprived of a work – free Saturday.
W Pabianickiej Fabryce Żarówek powodem strajku była konieczność pracy w wolną sobotę.
On December 1 the spinning room workers in the Technical Textiles Plant Pabianice went on strike. The reason was that an inferior –quality yarn was classified as top quality, and workers were deprived of special bonus for working with inferior –quality yearn.
W Pabianickich Zakładach Tkanin Technicznych podjęto strajk dlatego, że przędza o niskiej jakości została zakwalifikowana jako surowiec pierwszej klasy. Robotnicy byli pozbawieni dodatku za mordęgę związaną z wykorzystywaniem lichej przędzy w procesie produkcji.
Po zakończeniu drugiej wojny światowej nadszedł czas rozliczeń z dotychczasowymi okupantami. Głos Radomszczański z 16 lutego 1948 roku informował: „Proces przemysłowców niemieckich z Pabianic: dziewięciu asów hitlerowskich odpowiada za zbrodnie wobec Polski i Polaków”.
W dniu wczorajszym w Okręgowym Sądzie Karnym rozpoczął się proces przemysłowców niemieckich z Lohman – Werke w Pabianicach – pierwszy proces w Polsce, który ujawni szczegóły eksterminacji robotników polskich i zbrodnie gospodarcze okupanta.
Na sali sądowej zainstalowana została aparatura Polskiej Kroniki Filmowej, która filmowała przebieg procesu.
Zarówno sala sądowa, jak i galeria pełne były publiczności, rekrutującej się przeważnie ze sfer robotniczych.
Rozprawie przewodniczy sędzia Sądu Apelacyjnego – Garus, ławnikami są tow. tow. Widawski z ramienia OKZZ i Jaszczak, oskarżają prokuratorzy Lewiński i Bronowski, który prowadził dochodzenie w tej sprawie.
Oskarżony Harald Sudeck, dyrektor Lohman-Werke w Pabianicach, członek NSDAP – to typowy Niemiec, pewny siebie, stara się tą pewnością siebie zamaskować strach przed karą za popełnione zbrodnie.
Następni oskarżeni: Wolfgang Sternberg, Erich Schreiber, Walter Thalenhorst, Kurt Kornik i Rudolf Rosenberg - patrzą tępym wzrokiem na salę sądową. Edmund Mundt – volksdeutch – ma zacięte wąskie wargi, Paul Boecken nosi wąsiki a la Hitler, a Fritz Reuter kuli się na ostatnim miejscu na ławie oskarżonych, nie chcąc widocznie zwracać na siebie szczególnej uwagi.
Oskarżonych bronią z urzędu adwokaci: Korkuć, Wołowski, Wróblewski, Steckiewicz, Roszkowski, Dith, Załęski i Brzostkowski. Tłumaczy adwokat Feinberg.
Obrońcy oskarżonych wnoszą zgodnie o odroczenie rozprawy ze względu na konieczność sprowadzenia szeregu świadków oraz dokumentów z Niemiec z centrali firmy Lohman-Werke, podkreślając, ze nie jest oskarżona firma, ale indywidualnie jej funkcjonariusze. Co do świadków – to prokurator jest zdania, że świadków znajdujących się w Polsce można sprowadzić w czasie trwania rozprawy..
Prokurator Lewiński stawia jeszcze jeden wniosek. Uważa, że na procesie tym wykazać należy, nie tylko zbrodnie przeciw człowiekowi, ale również zbrodnie gospodarcze okupanta i w związku z tym prosi o powołanie biegłego prof. Wacława Jastrzębskiego, dyrektora Departamentu w Ministerstwie Żeglugi i Handlu Zagranicznego.
Sąd po naradzie przychylił się do wniosków prokuratorów.
Po przerwie Sąd sprawdza personalia oskarżonych i przystępuje do odczytania aktu oskarżenia.
Akt oskarżenia, zawierający 12 stron maszynopisu, obejmuje szczegółowe uzasadnienie przestępstw oskrażonych.
W czerwcu 1940 roku zakłady ciężkiego przemysłu Lohman-Werke wydzierżawiły od Landrata powiatu łaskiego Szkołę Przemysłowo-Rzemieślniczą w Pabianicach. Była to własność Towarzystwa Szerzenia Wiedzy Technicznej i kształciła około 2000 uczniów rocznie. Poza tym w warsztatach szkoły produkowano części zamienne dla samochodów i obrabiarek.
W czerwcu 1940 roku kierownictwo zakładów Lohman-Werke w Pabianicach objęli Harald Sudeck, Erich Schreiber i Walter Thalenhorst. Dyrekcja w Pabianicach była całkowicie niezależna od centrali zakładów w Bielefeld w Niemczech.
Firma podlegała Ruestungskommando (Komenda Uzbrojenia) w Łodzi. Produkowano tam bezpieczniki, części do samolotów, tanków itp.
W Lohman-Werke w Pabianicach pracowało 600 robotników, w liczbie tej 550 Polaków, zdanych całkowicie na łaskę i niełaskę dyrekcji. Brak jakiejkolwiek ochrony pracy doprowadzał do niesłychanej eksploatacji polskiego robotnika – pracowano tam do 18 godzin na dobę.
Postrachem robotników był tak zwany bunkier – ciemny loch piwniczny, wilgotny, zimny i bez okien. Za najmniejsze przewinienie nawet słabi i chorzy byli tam przetrzymywani przez szereg dni o głodzie. „Niepoprawni” – kierowani byli przez dyrekcję do gestapo, którego metody postępowania znane są wszystkim.
Od roku 1941 Werkschutze pałkami gumowymi i rewolwerami zmuszali robotnika do pracy ponad siły.
Do metod zastraszania robotnika zaliczał się także apel. Wśród wielu bestialskich apeli upamiętnił się apel w maju 1943 roku. Dyrektor zakładów wygłosił wtedy do robotników przemówienie, utrzymane w niezwykle ostrym tonie i oznajmił o skazaniu na obóz karny trzech robotników polskich: Mariana Szwagrzaka, Zygmunta Kraja i Sajdy. Przez 3 tygodnie byli oni więzieni na Sikawie.
Thalenhorst znalazł raz w czasie rewizji u robotnika Pietrasika 3 kg węgla, które ten chciał zabrać do domu dla ogrzania pokoju – dziecko miał chore. Thalenhorst wydał Pietrasika w ręce gestapo. Pietrasik po trzech miesiącach pobytu w więzieniu zmarł.
W sierpniu 1944 roku, kiedy Niemcy w krajach okupowanych zaczynali tracić grunt pod nogami Lohman-Werke w Pabianicach rozpoczęły ewakuację. Dyrekcja zniszczyła całkowicie budynek fabryczny, cześć maszyn wywiozła, a robotnicy zostali pod groźbą śmierci zmuszeni do podpisania „dobrowolnej” deklaracji na wyjazd w głąb Niemiec. Zostali oni zatrudnieni również w zakładach przemysłu zbrojeniowego w Sundern.
Pierwszy spośród oskarżonych zeznaje Harald Sudeck. Ma on przygotowany plik notatek i systematycznie, i szczegółowo stara się przy pomocy znanych już Sadowi z innych procesów zbrodniarzy niemieckich wykrętów zmniejszyć swoja winę, do której zresztą wcale się nie przyznaje.
Stara się dowieść, że robotnicy nie byli zmuszani do pracy w zakładach. Sudeck broni współoskarżonych Schreibera, Thalenhorsta i Sternberga, twierdząc, że nie byli oni kierownikami firmy.
Sudeck usiłuje przedstawić się w roli „dobroczyńcy” robotników polskich, którym „dostarczał” pracę. Pracę za grosze, represje i bicie.
Na sesji południowej zeznawali następni oskarżeni. Jutro będą oni uzupełniać swoje zeznania, a we wtorek będą zeznawać świadkowie – robotnicy z pabianickich zakładów w liczbie około 100 osób. Dopiero ich zeznania rzucą prawdziwe światło na zbrodniczą działalność oskarżonych.
Głos Radomszczański z 18.02.1948 r. : „Zamęczali praca i bili robotników – zbrodnia wyziera spoza wykrętów niemieckich przemysłowców”.
W dniu wczorajszym w dalszym ciągu procesu przeciwko przemysłowcom niemieckim z Pabianic zeznawali oskarżeni, składając własne wykrętne wyjaśnienia i odpowiadając na pytania przewodniczącego, ławników i prokuratora Bronowskiego.
Oskarżony Wolfgang Sternberg twierdzi, że nic nie miał do powiedzenia na terenie Lohman-Werke w Pabianicach, wszystkie polecenia wydawał Sudeck.
Przewodniczący: Jak długo trwał dzień pracy w fabryce?
Sterberg: Robotnicy pracowali początkowo 48 godzin na tydzień, później 56-60 godzin, a w 1943 roku 15-16 godzin dziennie.
Następnie z kolei zeznaje oskarżony Thalenhorst, kierownik handlowy zakładów.
Na pytanie przewodniczącego, czy sam bił robotników, odpowiada, że takie wypadki zdarzały się, ponieważ jest on człowiekiem nerwowym. – Thalenhorst jest drobny, szczupły o ptasiej twarzy, składa zeznania głośno i wyraźnie. Stara się zmniejszyć swoją winę.
Jednakże nawet na podstawie takich jego zeznań można wyciągnąć wnioski, dotyczące jego zbrodniczej działalności.
Przewodniczący: Co oskarżonemu wiadomo w sprawie robotników Możyszka i Morawskiego.
Thalenhorst: Robotnicy ci pracowali w zakładach mechanicznych. Przełożonym ich był Dunkert. Pewnego dnia zgłosił się on do mnie i powiedział, ze telefonowała do niego policja, pytając kiedy ci robotnicy kończą pracę. Kazałem przyprowadzić do siebie Możyszka i Morawskiego.
Usiłowałem pomóc im i chciałem w tym celu wiedzieć, co maja na sumieniu. Nie chcieli odpowiadać na moje pytania. Nagle otrzymaliśmy telefon z policji niemieckiej, która była już w drodze do naszej fabryki. Kiedy sprowadzaliśmy ich ze schodów, otrzymałem uderzenie od jednego z nich. Chciałem im pomóc, a oni mnie bili – dodaje z oburzeniem Thalenhorst.
Po kilku miesiącach dowiedziałem się, że robotnicy ci nie żyją.
Przewodniczący: Dlaczego został aresztowany Pietraszek?
Thalenhorst: Sudeck powiedział mi, że wykryto u Pietraszka w czasie rewizji 3 kg węgla i ze z tymi kradzieżami będzie musiała rozprawić się Kripo. W mojej obecności zatelefonował on do policji w tej sprawie.
Przewodniczący: Kto karał bunkrem?
Oskarżony: Kary te wymierzał wyłącznie dyrektor Sudeck.
Przewodniczący: Jak odbył się pamiętny apel w maju 1943 roku?
Oskarżony: Wezwał mnie Sudeck i wręczył kartkę z trzema nazwiskami Polaków – robotników, którzy mieli być aresztowani przez funkcjonariuszy SD. Kartkę tę musiałem w czasie apelu odczytać. Ludzie, których wymieniłem, zostali natychmiast aresztowani.
Prokurator: Kto był szefem personalnym firmy?
Oskarżony: Nie było właściwie szefa personalnego. W moim oddziale plac była tylko kartoteka pracowników, która mnie podlegała.
Prokurator: Dlaczego więc oskarżonemu wręczono kartkę do odczytania?
Oskarżony: Byłem Betriebsomannem na terenie firmy i dobrze znałem wszystkich ludzi.
Ławnik tow. Widawski: Czy byli niemieccy szpicle na terenie fabryki?
Oskarżony: Nie wiem. Wiem tylko, że Sudeck był pełnomocnikiem wywiadu niemieckiego w Pabianicach, a jego zastępcą był Sternberg.
Ta odpowiedź Thalenhorsta wzbudza zrozumiała sensację i rzuca charakterystyczne światło na przemysłowców Sudecka i Sternberga, którzy twierdz a, że nie mieli nic wspólnego z polityką faszystowsko-hitlerowską.
W dniu dzisiejszym zeznawać będą świadkowie – robotnicy pabianickich zakładów.
Głos Radomszczański z 21.02.1948 r.: „Korowód świadków stwierdza bestialstwa niemieckich zbrodniarzy z Pabianic”.
Wczoraj w piatym dniu rozprawy przeciwko przemysłowcom niemieckim z Pabianic w dalszym ciągu zeznawali świadkowie”.
Punkt za punktem ustalane były okoliczności z aktu oskarżenia, który potwierdza się w całej rozciągłości.
Świadek inż. Tymieniecki pracował w zakładach Lohman Werke w Pabianicach a później w Sudern aż do chwili wyzwolenia. Potwierdza on okoliczność, ze do aresztowania Pietraszka przyczynił się Sudeck.
Inż. Tymieniecki opowiadając o pobycie w Sudern stwierdził, że Kornik w chwili zbliżania się wojsk amerykańskich specjalnie otworzył ogień w kierunku wojska, czym spowodował umyślnie ostrzeliwanie baraków, w których znajdowali się polscy robotnicy. Kornik również kierował akcją ewakuacji z Pabianic do Sudern, latem 1944 roku, kiedy zbliżała się wielkimi krokami ofensywa armii radzieckiej. Pakowanie maszyn i urządzeń fabrycznych trwało przeszło 6 tygodni i zapakowanych zostało 90 wagonów. Ewakuacja urządzeń fabrycznych zdaniem świadka miała wyłącznie na celu dewastację zakładów.
Świadek Jadwiga Piotrkowska pracowała w wydziale personalnym Lohman-Werke. Powiedziała, że za wiedzą Sudecka w fabryce pracował konfident gestapo, który donosił o wszystkim dyrekcji a ta gestapo.
Następnie zeznaje świadek Szwagrzak, który w czasie pamiętnego apelu 2 maja 1942 roku został wraz z innymi dwoma robotnikami aresztowany i osadzony w obozie. Wraz z nim aresztowani zostali robotnicy Gajda i Kraj. Mimo że wszyscy oni byli zwolnieni przez lekarza niemieckiego od pracy. Thalenhorst podarł zaświadczenia i skierowani zostali do obozu za rzekome uchylenie się od pracy.
Świadek Możyszek, matka robotnika Możyszka, który zginął w obozie opowiada, że krytycznego dnia przysłano z fabryki Werkschutza do domu, bowiem Możyszek był chory. Do fabryki wezwano gestapo, które dokonało aresztowań.
Świadek Śpionek należał do grupy pracowników młodocianych. Miał on 14 lat, kiedy zaczął pracować. Kazano mu nosić ciężkie deski i nie mógł podołać tej pracy. Wtedy Rosenberg i Kornik bili świadka jak również i innych młodocianych robotników.
Ławnik tow. Widawski: Ile godzin świadek pracował i czy młodociani pracowali na równi z dorosłymi?
Świadek: Pracowaliśmy do 12 godzin dziennie i wszyscy młodociani wykonywali tak samo ciężką pracę jak dorośli. Byli też na równi z nimi w bestialski sposób traktowani.
Świadek Jerzy Błoszański w roku 1942 przebywał w więzieniu wraz z robotnikiem Lohman-Werke – Wólkiewiczem, który później został zamordowany. Wólkiewicz powiedział świadkowi, że główną sprężyną jego aresztowania był Sternberg.
Świadek Zygmunt Kraj wraz ze Szwagrzakiem był aresztowany w czasie apelu w maju 1942 roku. Potwierdza on okoliczności aresztowania, ustalone przez Szwagrzaka.
Świadek w dalszym ciągu swoich zeznań mówi, że były okresy, kiedy pracowano bez przerwy za 36 godzin. W Sudern, w czasie nalotu na zakłady świadek jechał autem wraz z innymi robotnikami. Z nimi jechał również Boecken. Kiedy rozpoczął się nalot Boecken zabronił szoferowi i robotnikom opuścić auto, żeby udać się do schronu. W czasie tego nalotu jeden z robotników zginął z powodu odniesionych w czasie bombardowania ran.
Głos Radomszczański z 22.02.1948 r.: „Zamiast fabryki – obóz karny. Potworne warunki w zakładach Lohman-Werke”
W szóstym dniu procesu przeciwko przemysłowcom niemieckim w Lohman Werke w Pabianicach w dalszym ciągu zeznawali świadkowie. Ustalili oni szereg nowych szczegółów dotyczących działalności przestępczej oskarżonych.
Świadek Kałużny był majstrem w odlewni. Jego bezpośrednim przełożonym był oskarżony Sternberg, których bez opamiętania kopał i bił robotników. Świadek opisuje szczegóły aresztowania robotnika Frankiewicza. Kiedy przyjechało po niego wezwane przez dyrekcję gestapo, Frankiewicz był tak skopany i zbity, że nie mógł iść o własnych siłach. Kornik i Mundt wrzucili go do auta, przy czym Mundt pchnął go w tył głowy.
Sudeck był panem życia i śmierci w fabryce – pozostawał on w stałym kontakcie z gestapo i policją kryminalna.
Sternberg nie honorował i nie uznawał świadectw i zwolnień lekarskich. Kiedy chory robotnik Domagała przedstawił mu takie zaświadczenie chorobowe, Sternberg przydzielił go za kare do najcięższej pracy. Po czterech dniach Domagała zmarł. Oskarżony Thalenhorst w wyrafinowany sposób znęcał się nad sprowadzonymi do najcięższych robót Żydami z pabianickiego ghetta.
W czasie pamiętnego apelu w maju 1943 r. Thalenhorst wygłosił przemówienie do robotników i powiedział między innymi, że uchylających się od pracy, będzie dla przykładu wieszał na dźwigu.
W dalszym ciągu swoich zeznań świadek Kałużny opowiada, w jaki sposób Mundt ścigał uciekającego przed aresztowaniem Frankiewicza. Robotnika Frankiewicza bił Mundt i Kornik, przy czym ściągali oni go z płotu – schwytawszy każdy za jedną nogę.
Świadek Henryk Grambo siedział w więzieniu razem z aresztowanym Bartoszkiem, który później zginął w Oświęcimiu. Bartoszek mówił, że winnymi jego aresztowania są Sudeck i Thalenhorst.
Świadek Stefan Jurek był hartownikiem w odlewni Lohman-Werke. Pracował niejednokrotnie ok. 20 godzin na dobę.
Świadek Wacław Rudnicki porównuje zakłady do obozu karnego. Siedział on z polecenia Sudecka 12 godzin w bunkrze.
Świadek Tomańczyk – szlifierz – zeznaje, że Boecken w biurku miał stale rewolwer, a w jego gabinecie stało 6 karabinów, którymi ciągle groził.
Z zeznań świadka Stafana Wólkiewicza wynika, ze Rosenberg zmuszał do mówienia po niemiecku.
Świadek Felcer, mówiąc o pobycie w Sundern w Niemczech, opowiada, jak w chwili zbliżania się wojsk amerykańskich Sudeck i Kornik terroryzowali robotników polskich, by nie wywiesili na barakach białej flagi.
Świadek Klemens Wólkiewicz był majstrem na oddziale, gdzie pracowali młodociani. Jego przełożonym był Sternberg, który kazał młodocianym tak samo ciężko pracować, jak dorosłym. Groził on młodocianym, że „jeżeli nie będą pracować, pójdą tam skąd się nie wraca”.
Reuter, który był kierownikiem szkoły technicznej dla młodocianych robotników wychowywał młodzież polską w duchu hitlerowskim. Urządzał on „ćwiczenia sportowe”, w czasie których znęcał się nad uczniami. Reuter również brał udział w dewastacji urządzeń fabrycznych w czasie przenoszenia zakładów do Sundern. To czego nie można było zabrać, niszczył przy pomocy palnika acetylenowego.
Zeznania świadków w dniu wczorajszym naświetliły sylwetki wszystkich oskarżonych – nie ma wśród nich ani jednego człowieka, są same bestie hitlerowskie, które dorwały się do władzy w zakładach pabianickich i wykorzystywały ją w ten sam nieludzki sposób, co wszyscy Niemcy na wszystkich odcinkach swej działalności w krajach okupowanych.
Dzisiaj prawdopodobnie nastąpi ostatni dzień zeznań świadków.
Głos Radomszczański z 26.02.1948 r. : „Potworni wykonawcy planów zniszczenia. Wyrok w procesie przemysłowców niemieckich z Pabianic zapadnie w dniu jutrzejszym”
W dniu wczorajszym w procesie przemysłowców niemieckich z Lohman-Werke w Pabianicach zeznaje biegły prof. Wacław Jastrzębowski z Uniwersytetu Łódzkiego, dyrektor Departamentu w Ministerstwie Żeglugi.
Prof. Jastrzębowski mówił o polityce gospodarczej okupanta, która ściśle łączyła się z polityka zawładnięcia Europą. Biegły na podstawie dokumentów ze źródeł niemieckich i innych wykazał zbrodnicze założenia Niemiec w stosunku do krajów podbitych.
Na terenach zachodnich Polski, włączonych do Rzeszy, miał być stworzony obszar rolniczy, w którym 50 procent ludności pracowałoby w rolnictwie, a 50 procent w innych zawodach. Te tereny miały być całkowicie zaludnione przez Niemców, a Polacy częściowo zatrudnieni w Rzeszy, częściowo wyniszczeni, a ci, co zostaliby – byliby zepchnięci na najniższy szczebel społeczny, bez szkół, bibliotek, teatrów, kin, itp.
Następnie prof. Jastrzębowski szczegółowo omówił organizację gospodarki niemieckiej, której odłamy stanowiła administracja okupowanych terenów, oraz instytucja o charakterze samorządowym. Uprawnienia Niemców w stosunku do Polaków były wyjątkowe i niezależne od pełnionych przez nich funkcji. Dlatego bezkarnie uchodziły im wszystkie zbrodnie.
Niemcy prowadzili gospodarkę rabunkową. 60 procent urządzeń wszelkiego rodzaju uległo zniszczeniu.
Według planów już na okres powojenny, naturalnie w wypadku zwycięstwa Niemców, pracę przymusową Polaków zastosowano by, jako instytucję trwałą. Polacy musieliby pracować od 16 do 50 roku życia skoszarowani, jak produktywne zwierzęta.
Prokurator: Jaka była polityka depopulacyjna okupanta?
Biegły: Z inicjatywy młodych lekarzy niemieckich zastosowano dla kobiet polskich w ciąży specjalna dietę awitaminozową, aby spowodować jak największą ilość poronień. Poza tym niedozwolone były małżeństwa dla mężczyzn poniżej 28 lat, a dla kobiet poniżej 26 lat. Ważnym czynnikiem wyniszczenia biologicznego narodu polskiego był również umyślnie przez Niemców szerzony alkoholizm.
Prokurator: czy oskarżeni kierownicy niemieckiego przedsiębiorstwa działali w ramach zbrodniczego planu?
Biegły: Wszyscy działali w ramach planu gospodarczego Niemiec, niczym nie różnili się od innych funkcjonariuszy zbrodniczego reżimu.
Po zamknięciu przewodu sądowego głos zabrał prokurator Bronowski, który na podstawie zeznań świadków i przewodu sądowego nakreślił sylwetki oskarżonych na tle zakładów Lohman-Werke w Pabianicach.
Dziennik Łódzki z 27.02.1948 r. : „Dwa wyroki śmierci w procesie niemieckich przemysłowców”.
W dniu wczorajszym w Sądzie Okręgowym w Łodzi został ogłoszony wyrok w sprawie niemieckich przemysłowców z Pabianic.
Główny oskarżony – naczelny dyrektor filii zakładów zbrojeniowych – Lohman-Werke w Pabianicach – Harald Sudeck został skazany na karę śmierci. Również na kare śmierci został skazany Kurt Kornick. Walter Thalenhorst został skazany na 15 lat więzienia, Paul Boecken na 8 lat, Fritz Reuter na 8u lat, Rudolf Rosenberg na 5 lat, Eryk Schreiber na 5 lat, Edmundt Mundt na 3 lata więzienia, Wolfgang Sternberg został uniewinniony.
W motywach wyroku Sad podkreślił, iż żaden z oskarżonych nie zdobył się na odwagę przyznania się do winy. Wszyscy starali się zasłonić przepisami, zarządzeniami, rozkazami. Ich zdaniem przyczyną całego zła był tylko jeden człowiek, od którego wychodziły rozkazy, a więc „fuehrer”.
Oskarżony Sudeck, będąc członkiem NSDAP – niewątpliwie znał broszurę kierownika niemieckiego urzędu ras – w której autor mówi: „Niewolnicze usposobienie Polaków domaga się, żeby w każdym momencie Polak czuł swego pana, w przeciwnym bowiem razie praca jego nie będzie dawała wyników”. Sudeck zalecenie to stosował w praktyce na terenie swojej fabryki. W zakładach Lohman-Werke robotnicy polscy na każdym kroku czuli nad sobą tego pana – najeźdźcę, wroga wolności.
Okres powojenny obfitował w liczne konflikty. Głos Radomszczański z 16.04.1948 r. pisał ”Bezczelny przyjaciel Niemców. Pan Leon Sułat dostał dobrą nauczkę”.
W ramach tygodnia Ziem Zachodnich zorganizowana została w Pabianicach przez Okręgowy Zarząd Polskiego Związku zachodniego zbiórkę pieniężną na fundusz ziem Zachodnich. Akcja ta spotkała się z wielkim uznaniem całego społeczeństwa, które doceniając w pełni znaczenie odbudowy prastarych ziem piastowskich na Zachodzie, nie szczędziło na ten cel ofiar.
Jednakże znajdują się jeszcze w naszym społeczeństwie jednostki wrogo odnoszące się do wysiłku Państwa i Narodu zmierzającego do repolonizacji odwiecznych polskich ziem.
Pomijamy już fakt, że niejaki ob. Hans właściciel dużego składu żelaznego przy ul. Armii czerwonej nie uważał dać kilka złotych na tak zaszczytny cel, ale nie możemy przejść do porządku dziennego nad wydarzeniem, które miało miejsce w Pabianicach dnia 12 bm. w godzinach popołudniowych w sklepie p. Sułata Leona przy ul. Moniuszki 45.
Otóż ów pan w czasie, gdy odwiedzili go kwestarze, nie tylko nie raczył poprzeć akcji Ziem Zachodnich, ale obelżywymi słowami obrzucił kwestarzy i sama akcję. Bezczelność swoją posunął do ostatecznych granic nazywając kwestarzy bandytami, złodziejami i oszustami. Okazane mu zaświadczenie wydane przez Polski Związek Zachodni, sponiewierał obelżywymi, godnymi ulicznika słowami, ubliżając tym tak poważnej i szanowanej przez społeczeństwo organizacji, jaką jest Polski Związek Zachodni.
Karygodny czyn pana Sułata rozniósł się echem błyskawicy po mieście i wywołał zrozumiałe oburzenie wśród pabianickiego społeczeństwa.
Nazajutrz od samego rana zaczęły się wokół sklepu gromadzić grupy ludzi pragnących sprawdzić krążącą wiadomość o zachowaniu się pana Sułata. Gdy wiadomość okazała się prawdziwa – oburzenie doszło do zenitu. Około godziny 14 przed sklepem zgromadził się tłum liczący kilkaset osób żywo manifestujących swoje oburzenie z powodu antypolskiego wyczynu bogatego dorobkiewicza. Spośród zgromadzonych tłumów padały okrzyki oburzenia i potępienia: „Precz ze zdrajcami narodu polskiego”, „Precz z przyjaciółmi Niemców”, „Odebrać mu sklep”, „Żywi się polskim chlebem, a hańbi imię Polaka.”. Równocześnie wznoszono okrzyki : „Niech żyją Ziemie Zachodnie”, „Niech żyją granice na Odrze i Nysie”. Krzyki długo jeszcze rozlegały się na ulicy Moniuszki przed sklepem pana Sułata. Fakt ten powinien zwrócić uwagę Zrzeszenia Kupców Polskich, którzy tolerują w swym gronie podobne indywidua. (Cytowana prasa była wydawana przez Wojewódzki Komitet PPR w Łodzi)
Kurier Popularny z 8.12.1946 roku informował, że „Jan Adamkiewicz poległ śmiercią bohaterską”.
Sport polski poniósł dotkliwą stratę. W ubiegłym tygodniu zamordowany został przez bandę dywersyjną w okolicy Widawy (powiat łaski) znany piłkarz PTC, jeden z najbardziej utalentowanych bramkarzy okręgu łódzkiego kapral Milicji Obywatelskiej Jan Adamkiewicz.
Jak się dowiadujemy Jan Adamkiewicz w towarzystwie trzech funkcjonariuszy Milicji został wysłany w okolice Widawy dla przeprowadzenia badań w sprawie działalności bandy dywersyjnej, która mocno dawała się we znaki okolicznej ludności. Napadnięci znienacka milicjanci ponieśli męczeńską śmierć. Zwłoki ich zagrzebano w rowie przeciwpancernym wykopanym przez Niemców.
Poszukiwania za zaginionymi zakończyły się dopiero w ub. tygodniu. Zwłoki tragicznie poległych milicjantów sprowadzono do Pabianic, gdzie wczoraj odbył się uroczysty pogrzeb. U trumny Jana Adamkiewicza znalazł się w żałobnym orszaku cały jego klub macierzysty PTC. W zmarłym tracimy nie tylko znakomitego sportowca, ale przede wszystkim bojownika o ład i porządek w naszym państwie.
Oprawca hitlerowski z Pabianic stanie wkrótce przed sądem
W najbliższym czasie przed Okręgowym Sądem Karnym stanie wydany nam przez władze alianckie Niemiec, Hans Georg Mayer, major SS, szef policji w Pabianicach w latach 1940-1942, z zawodu doktor praw. Mayer był ponadto członkiem NSDAP i komendantem obozu karnego dla hitlerowców i SS-owców w Matzkeu pod Gdańskiem – musiał więc cieszyć się wielkim zaufaniem władz hitlerowskich. Oskarżony jest o zbrodniczą działalność na terenie Pabianic, a w szczególności o udział w likwidacji getta w Pabianicach w dniach 15-16 maja 1942 r. Ktokolwiek zna szczegóły jego działalności winien zgłosić się w ciągu bieżącego tygodnia do Prokuratora Grębeckiego, Plac Dąbrowskiego 5, pokój 222. Do akt sprawy załączona jest fotografia oskarżonego, która może ułatwić świadkom rozpoznanie zbrodniarza.
Prasa powojenna fascynowała się również procesami volksdeutschów. Życie Radomskie nr 247/ 1949 r. donosiło: „Potworny proces w Łodzi”.
Przed Sądem Apelacyjnym w Łodzi stanęli dwaj księża: ks. Roman Gradolewski b. proboszcz parafii Św. Krzyża w Łodzi i ks. Alojzy Hoszycki z Pabianic, na których ciąży zarzut zdrady narodu polskiego podczas okupacji. Obaj podpisali II grupę „niemieckiej listy narodowej”. (…) jednym ze zwerbowanych był franciszkanin ks. Alojzy Hoszycki, używający imienia zakonnego „Jacek”.
Ks. Hoszycki, pełniący wówczas funkcję kapelana w żeńskim klasztorze w Pabianicach „rozpracowywał” dla gestapo polskie organizacje podziemne, których zaufaniem cieszył się jako kapłan. Wykorzystując swe kontakty z antyhitlerowskim podziemiem, zadenuncjował w gestapo aktywnego działacza konspiracyjnego i redaktora prasy podziemnej ks. Wacława Tokarka, który został przez Niemców aresztowany i zesłany do Dachau.
Zachęcony przez ks. Gradolewskiego obietnicą otrzymania „intratnej” parafii Najśw. Marii panny w Pabianicach, wskazał gestapo wielu patriotów polskich, m.in. braci Hildebrandt, Jerzego i Alinę Tischlerów, Piotra Zagórowskiego, działacza konspiracyjnego „Walusia”, Józefa Walczaka oraz lekarza o nieustalonym nazwisku.
Dowiedziawszy się, że organista Marian Kamiński słucha radia u nastawionych antyhitlerowsko Niemców Wendlerów, spowodował aresztowanie niemieckiej rodziny i owego organisty, który zginał w obozie koncentracyjnym w Radogoszczu.
Aresztowany przez gestapo dla stworzenia fałszywych pozorów i osadzony w więzieniu, ks. Hoszycki donosił Niemcom o treści rozmów współwięźniów.
Oskarżony ks. Hoszycki nie przyznał się do winy, chociaż stwierdza przed sądem, ze pod wpływem ks. Gradolewskiego i ks. Holdtego oraz sióstr volksdeutschek z zakonu „Miłości Bożej” w Pabianicach z przełożoną s. Otyllą na czele, wpisał się na niemiecką listę narodowościową
Oskarżony nie może zaprzeczyć, że pisał donosy do gestapo i składał obciążające zeznania w procesach przeciw aresztowanym Polakom. Zasłania się „brakiem pamięci”, plącze się w sprzecznych zeznaniach, usiłuje przekonać sąd, jakoby postępował nieświadomie. Mówi wreszcie, że przyjął volkslistę, żeby bronić spraw wiary. Wymienia nazwiska zadenuncjowanych osób, które wydał na śmierć.
Wśród zadenuncjowanych znaleźli się księża „konfratrzy” Tokarek i Jaroszek (Jaroszka). (…)
Życie Radomskie nr 256/ 1949: Dwa wyroki śmierci w procesie łódzkim przeciw dwu konfidentom gestapo i denuncjatorom – ks. Romanowi Gradolewskiemu i ks. Alojzemu Hoszyckiemu – nie zaskoczyły swą surowością. (…)
Głos Robotniczy nr 9/1945 : „Niebezpieczna agentka gestapo. 19-letnia Lucyna Jakob wydawała członków organizacji podziemnych w ręce hitlerowców”.
Okrągła buzia, delikatny profil, warkocze na plecach, sylwetka 14-letniej dziewczynki – oto jedna z najniebezpieczniejszych agentek gestapo – Lucyna Alicja Jakob.
Ma lat 19, urodziła się w Pabianicach i tam mieszkała przy ul. Świętokrzyskiej 46. Skończyła szkołę powszechną.
Zastrzeżenie, jakie zgłasza Lucyna Jakob po wysłuchaniu aktu oskarżenia nie odnosi się do zarzucanych jej przestępstw, ale niestosownie, według niej użytego słowa „konfidentka”.
- „Nie byłam konfidentką, ale agentką – oświadcza i zaraz wyjaśnia na czym polega różnica. – Konfident musiał wyszukiwać, wydawać, agent zaś sprawdzał doniesienia i był na stałej pensji, jak każdy urzędnik.”
Jako konfidentka Kripo zadenuncjowała rodzinę Miarczyńskich, którzy trudnili się przeprawianiem ludzi, którym palił się grunt pod nogami do Generalnej Guberni lub Rygi, oraz wydawaniem nielegalnych papierów.
„Nie przyszło mi to trudno – wyznaje – Miarczyńscy znając mnie od dziecka nie podejrzewali nic, a nawet Miarczyńska nabrała zaufania do przyprowadzonego przeze mnie agenta Morawskiego, którego przedstawiłam jako wujka z Kalisza.”
Na zapytanie sądu o los Miarczyńskich – odpowiada, że nie wrócili.
Lucyna Jakob nie zaprzecza zasadniczo zarzucanym jej czynom, ale że jeszcze teraz podziwia gestapo. Przy każdym nazwisku mordercy z gestapo nigdy nie pominie słowa „pan”. Ze swobodą mówi, że dla braku materiałów wydawała niewinnych bo „takich gestapo zwalnia”.
Z siebie robi ofiarę okoliczności.
Volkslistę podpisała w 1942 roku, by jak twierdzi, obronić się przed Niemcem, u którego służyła, a który jako Polkę miał prawo ją napastować. Gdy weszła już do „narodu panów”., zaczęła pracować w fabryce chemicznej w Pabianicach i kraść. Żałowała potem tego, siedząc w więzieniu, skruchę wykazała w listach pisanych z więzienia do władz niemieckich, w których obok żalu były wyraźne propozycje usług w pracy donosicielskiej. Propozycję przyjęto. Została zwolniona i w ten sposób zaczęła pracować w Kripo, a po zdobyciu „na własną rękę” wiadomości o znaczeniu politycznym, wraz z dobrymi referencjami została polecona gestapo.
Pierwsza wiadomość o rzekomym posiadaniu broni przez Wawrzyniaka Henryka, mieszkańca wsi kol. Hajew koło Sieradza obudziła wątpliwości co do prawdomówności Jakob, ponieważ rewizja i śledztwo nie ujawniło winy oskarżonego. Dopiero informacje o ruchu wolnościowym i siłach partyzanckich , AL i AK zdołały zapewnić jej zaufanie u kierownictwa gestapo.
Lucyna Jakob usiłuje przekonać sąd, że zainteresowanie jej tajnymi organizacjami wynikało z pragnienia wstąpienia do którejś z nich dla „wyplątania się z gestapo”.
Tymczasem świadek Zuckregiel, jej bezpośredni szef, przez którego ręce przechodziły wszelkie meldunki oskarżonej – oświadcza, że Lucyna Jakob w gromadzeniu materiałów „ z okolic lasów tuszyńskich” przejawiała dużo inicjatywy, za co uzyskała sobie uznanie i pochwałę gestapo. Tessman i Holman uważali ją za utalentowanego szpiega i na jej doniesieniach miało opierać się masowe aresztowanie, wyznaczone na dzień 17 stycznia 1945 r. Lucyna Alicja Jakob za gorliwe wypełnianie obowiązków szybko awansowała. Figurowała ona w aktach pod numerem 136 G jako samodzielny agent.
Na pytanie, co oznacza na karcie legitymacji z gestapo znak „A-P” świadek wyjaśnia, że : „Allgemaine Polen”. W zakres kompetencji Lucyny Jakob wchodziły wszystkie sprawy polskie, chociaż specjalizowała się w zadaniach natury politycznej.
Świadek Zuckriegiel na pytanie sądu, czy pierwsze nieprawdziwe doniesienia wynikały z chęci wprowadzenia w błąd gestapo, czy nadmiaru gorliwości – stanowczo stwierdza, że Lucyna Jakob na pewno nie chciałaby oszukiwać gestapo.
A teraz stają przed sadem świadkowie dalsi, ci, których bez wahania mogła okłamywać i sprzedawać. Ze zdumieniem i przerażeniem niemal patrzą na "Lucynkę Jakob”, miłe dziewczę, co to przyjeżdżało biedactwo ze szmuglem i tak interesowało się tym, co się dzieje w lesie.
Ob. Kobus zeznaje, że oskarżona zwierzała się mu, że jest partyzantką z GG, że oddział jej został rozbity, a została tylko ona i skoczek rosyjski, którego pragnie gdzieś ulokować. Naturalnie we wsi znaleźli się chętni, a szewc Stępień miał być tłumaczem. Spadochroniarz nie pojawiał się jednak, Lucyna Jakob oczekiwała na niego parę dni, spędzając czas na handlu i rozmowach. Naturalną wydała im się nienawiść dziewczyny z partyzantki i jej chęć nawiązania kontaktu z GG, ze swoimi z lasu. Kobusowi, Stępniowi i Wolsteinowi zaproponowała, by w jej mieszkaniu zainstalowali sobie radioodbiornik, a wreszcie „zapalona dziewczyna” projektowała napad na firmę, w której pracowała dla zdobycia samochodu i maszyny do pisania dla partii. Ludzie naturalnie wypowiadali się na ten temat, i chociaż żaden napad nie doszedł do skutku – aresztowania w wiosce powtarzały się. Nieraz całymi rodzinami, jak u Wawrzyniaków.
Szewc – Józef Stępień- z okolic Sieradza, mały dobroduszny człowiek, opowiada, jak zgodził się na udzielenie pomocy spadochroniarzowi, który jednak nie zjawił się, a gdy jechała Lucyna Jakob do Piotrkowa dla odszukania „znajomych z partyzantki” dał jej adres ukrywającego się tam zięcia.
Na pytanie sądu, czy nie podejrzewali Lucyny Jakob, przyznają, że może trochę podejrzana wydawała się chwilami jej gorliwość, ale nigdy nie przypuszczali, że jest agentką gestapo. Ale skądże, taka młoda dziewczyna!
I cała sala patrzy ze zdumieniem na ławę oskarżonych.
Na salę wchodzi nowy świadek. Twarz oskarżonej przybladła. Przybył w ostatniej chwili, po przeczytaniu notatki o procesie w gazetach.
Wzburzonym głosem, wskazując na oskarżoną, woła: „To ta Lucyna Jakob, ta dziewczynka z warkoczykami zgubiła całą moją rodzinę, a mnie zniszczyła zdrowie. Brat spalony został w Radogoszczu, drugi w więzieniu zamordowany, żona chora, dziecko umarło we więzieniu – a ja sam cudem tylko uciekłem z Mauthausen”.
Jest to Wawrzyniak Henryk, z zawodu kinooperator zamieszkały obecnie w Łodzi.
Aresztowany został w 1943 roku, nie wiedząc za co. Torturowano go w gestapo, pytając o broń. Dla konfrontacji przyprowadzono Lucynę Jakob, w której poznał „szmuglerkę” z okolic Sieradza. Lucyna Jakob wówczas twierdziła, że widziała u niego broń, co było oczywiście kłamstwem. Kiedy prosił ją, by nie kłamała, bo tu chodzi o jego życie, zamierzyła się na niego, wołając: milcz polska świnio!.
Zbity i poniewierany leżałem u nóg tej oto Lucyny Jakob – zeznaje Wawrzyniak.
Jak mówi prokurator, nie tylko na wymienionych tutaj osobach kończy się lista ofiar oskarżonej. Przez nią bowiem zaaresztowany Walczak załamał się w czasie badań i znowu dziesiątki wydał na śmierć.
W wyniku przewodu, sąd uznał winę oskarżonej za dostatecznie udowodnioną i skazał ją na karę śmierci.
Leszek Olejnik w pracy „Zdrajcy narodu? Losy volksdeutschów w Polsce po II wojnie światowej”, 2006 pisze m.in.: Przykładem bezprawnych działań wobec społeczności ewangelickich są wydarzenia do jakich doszło w Pabianicach (województwo łódzkie). 29 lipca 1945 r. zebrani na nabożeństwie w kaplicy cmentarnej polskiej parafii ewangelickiej wierni zostali zaatakowani przez dwóch napastników. Tak przebieg tego incydentu relacjonował przedstawiciel Konsystorza Polskiego Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w piśmie do MAP (Ministerstwo Administracji Publicznej):
„Tego dnia odbyło się nabożeństwo w kaplicy cmentarnej polskiej parafii ewangelickiej w Pabianicach, odprawione przez ks. Henryka Wendta, radcę konsystorza w Pabianicach. W chwili, gdy ewangelicy mieli przyklęknąć na stopniach ołtarza, pewien osobnik zbliżył się do nich i gestykulując, zaczął bić i kopać zebranych przed ołtarzem, przeważnie kobiety, pchnął nawet ks. Wendta, mimo ze ten był ubrany w szaty liturgiczne. Pewna niewiasta zachowywała się w podobny sposób. Oto nazwiska napastników […]. Wzburzenie ogarnęło wszystkich zebranych. Wkrótce zjawiła się milicja obywatelska i funkcjonariusze Wydziału Bezpieczeństwa, legitymując ks. Wendta, a nie osobników, którzy sprofanowali nabożeństwo.”
Prośby księdza Wendta, by milicjanci wylegitymowali sprawców zajścia, nie zostały wysłuchane. Także interwencja w obronie zatrzymanego przez funkcjonariuszy UBP jednego z uczestników nabożeństwa, który próbował powstrzymać napastników, broniąc swej matki i siostry, była bezskuteczna. To jednak nie koniec bezprawnych działań wobec pabianickiej parafii. Otóż kilka dni po opisanym zajściu, 31 lipca 1945 r., WUBP w Łodzi zakazał parafii ewangelickiej w Pabianicach – aż do odwołania – „publicznego odprawiania jakichkolwiek praktyk obrządków religijnych”. Mimo interwencji władz kościelnych zakaz ten nie został odwołany”. Wyjaśnienia łódzkiego WUBP były niestety obłudne, nie związane z treścią sporu. Zakaz urządzania nabożeństw ewangelickich tłumaczono bowiem faktem przebywania w Pabianicach ewangelików (Niemców?) i młodzieży HJ (Hitler-Jugend). Świadczyło to o utożsamianiu ewangelików z niemieckością. Korespondencja między zainteresowanymi resortami trwała kilka miesięcy nim wspomniany zakaz uchylono.
(…) Roczne sprawozdanie opisowe Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Pabianicach z zakresu spraw byłych volksdeutschów za 1951 r.
W pierwszym kwartale roku sprawozdawczego na skutek łatwego sposobu otrzymania pozbawienia obywatelstwa polskiego, a konkretnie w ciągu jednego dnia, zapanowała wśród VD gorączka wyjazdu do Niemiec, wynikło to częściowo z warunków bytowo-mieszkaniowych, odpychania ich od wszelkich prac społecznych i innych, podkreślając ich pracę z okupantem. Onieśmieleni tym stanem nie starali się osobiście o poprawę swych warunków dążąc jedynie do wyjazdu do Niemiec, co im się łatwo udawało. W większości wypadków wyjeżdżały kobiety z dziećmi, których mężowie znajdowali się tam.
Ustosunkowanie się do akcji społeczno-politycznej i gospodarczej b. VD (folksdojczów) było bierne i nie starano się wciągać ich w aktyw, a raczej unikano. Stosunki wzajemne pomiędzy b. VD a pozostałą ludnością uległy znacznej poprawie i częściowo nienawiść ta zanika, to jednak w niektórych wypadkach, gdy warunki materialne niektórych VD poprawiają się, to mniej świadomi obywatele zaczynają sarkać, uważając, że stan taki jest niesprawiedliwością za wyrządzone krzywdy Polakom w czasie okupacji, stan ten jednak częściowo zanika, ponieważ włączenie b. VD w ogólnonarodowe zagadnienia planu 6-letniego dają im gwarancję i pełne prawo bytu i równouprawnienia. Do jednych z charakterystycznych wypadków z okresu sprawozdawczego zaliczyć można wybicie szyb w kościele ewangelicko-augsburskim przez nieznanych sprawców, ten chuligański wybryk można uważać za wrogi akt wymierzony przeciwko przyjaźni Polski z NRD.
Stopień lojalności przy wypełnianiu zarządzeń władz jest dobry i jaskrawych wypadków naruszania ich nie było. Warunki pracy i płacy w stosunku do b. VD w myśl socjalistycznej zasady pracy są równe i wypadków naruszenia tej dyscypliny nie zanotowano, gorzej natomiast przedstawia się sprawa warunków mieszkaniowych, ponieważ w pierwszych latach po wyzwoleniu spychano ich do coraz to gorszych mieszkań, a obecnie onieśmieleni jeszcze nie starają się warunków tych poprawić. Matki pracujące oddają swe dzieci do żłobków i przedszkoli, które otaczane są troskliwą opieką, a nawet przyjmowani są do państwowego domu młodzieży, starzy natomiast przyjmowani są do domu dla dorosłych na takich warunkach jak inni, względnie otrzymują renty, wskutek przywrócenia praw obywatelstwa polskiego przyznano rentę ob. Blige Adolfowi.
Chęć wyjazdu do Niemiec do NRD zgłosiła ob. Beck Katarzyna, która jako osoba samotna pragnie połączyć się z mężem.
Zagadnienia b. VD na specjalnych konferencjach ani na naradach społecznych nie były omawiane, natomiast stawiane były na posiedzeniach Prezydium jako jeden z punktów porządku dziennego, na których omawiano sprawę przyjmowania dzieci do żłobków i przedszkoli oraz umieszczania ich w państwowym domu dla młodzieży, między innymi podkreślano znaczenie przyjaźni Polski z NRD. Na tle tych faktów, jakie miały miejsce, należy stale pogłębiać znaczenie przyjaźni z NRD oraz braterstwo między narodami. [poniżej pieczęć: Za Prezydium MRN – podpis nieczytelny]
„Co się dzieje w Pabianicach?” to tytuł artykułu w Głosie Robotniczym z 10.09. 1945 roku.
Długość miasta Pabianic, od krańca do krańca, wynosi około pięciu kilometrów. Na trasie tych pięciu kilometrów przebiega tramwaj tzw. pabianicki. Robotnik tutejszy, chcąc załatwić jakaś sprawę w mieście musi korzystać z lokomocji pieszej, gdyż przejazd tam i z powrotem kosztuje całych dziesięć złotych.
- Jak to? Pytają nas robotnicy tutejsi. – To w Łodzi za przejazd trasą wynosząca osiemnaście kilometrów płaci się tylko dwa złote a tutaj, u nas, trzeba wybulić całe dziesięć złotych? O ile chodzi o słuszność, to w Łodzi płaci się nawet 50 groszy, za bilet ulgowy.
Nic więc dziwnego, ze sprawa ta wymaga szybkiego uregulowania, że robotnicy pabianiccy denerwują się i narzekają. Chodzi tylko o to, że ktoś musi sprawę podjąć i wywalczyć sprawiedliwe potraktowanie żądań. Tramwaj w Pabianicach jest chyba najdroższy w całej Polsce. Dochodzi do tego, że robotnicy nie mogą wyruszyć po zakupy, nie biorą udziału w ważnych zebraniach, a wszystko z powodu zbyt drogiego tramwaju.
„Kinofikcja”
Nie tylko zresztą tramwaj w Pabianicach jest drogi. To samo można powiedzieć i o dwu tutejszych kinematografach. Urząd kinofikacji bowiem wyszedł z tego założenia, że trzeba ceny w całym państwie ujednostajnić. Skutek jest taki, że Pabianiczanin musi płacić za seans tyle co mieszkaniec najdroższego miasta. Bilety kosztują tu od 5 zł do 20 złotych za miejsce.
A jaki jest skutek tej drożyzny? W obu kinach puchy! Przychodzą tylko notoryczni szabrownicy i ludzie opływający w pieniądze.
- My nie możemy sobie pozwolić – mówią robotnicy - na kino! Pójście na obraz z rodziną kosztuje do stu złotych, jeżeli wliczyć tramwaj i „łapówkę” dla biletera. A przecież chcieliśmy obejrzeć takie filmy jak „Budujemy Warszawę”, „Zdobycie Berlina”, „Swastyka i szubienica”, film o Majdanku itd. takie filmy powinno się wyświetlać za darmo, żeby ludzie wiedzieli jak sprawy stoją na świecie!
Słone światło
Potem znów idzie opłata za prąd elektryczny. Co z tym wszystkim porobiono tutaj (Zarząd Miejski), to trudno sobie wyobrazić. Wiemy wszyscy, że węgla nie ma, to się na maszynce elektrycznej podgrzewa. Ale potem przychodzi za światło taka słona cena, ze cała miesięczna pensja nie wystarczy panu inkasentowi. I to spotyka ludzi, którzy „nominalnie” płacą 80 groszy za kilowat, co podwyższa się do sum bajońskich za pomocą różnych ryczałtów, gniazdkowego, pokojowego itp.
A cóż tu mówić o ludziach, którzy płacą cztery złote za jedną kilowatogodzinę? Dochodzi do tego, że robotnik pabianicki nie może w żaden sposób korzystać ze światła.
Sprawa czarnych diamentów
Taka na przykład firma Kindlera czyni starania o zakup węgla dla swoich robociarzy. Mają sprowadzić po 10 korcy węgla na osobę. Wysłano na Śląsk specjalną delegację złożoną z dwóch robotników, co mają głowę na karku. Przekonali się, że na Śląsku węgiel jest, że kupić można. Ułożyli sobie plan – trzeba kupić, bo kosztuje tylko 20 złotych za sto kg (metr). Chodzi tylko jak to przywieźć do Pabianic. Trudności są, oczywiście z transportem, ale trudności wszelkie są od tego, żeby je pokonywać. Wszyscy mają nadzieję, że jeszcze na długo przed zimą węgiel otrzymają, choćby przyszło zapłacić 50 złotych od metra za transport. Firma rozłoży koszty na raty. Robotnicy spłacą węgiel podczas miesięcy zimowych i sytuacja będzie uratowana.
Dobrze, to tak u Kindlera zabrano się do roboty. I przypuśćmy, że ci od Kindlera węgiel otrzymają. To już wszystko? A co powiedzą inni?
Bo co może jeden dyrektor wykombinować, to mogą na pewno i inni! Co może zrobić jedna Rada Zakładowa, to pewnie mogą zrobić i inne. Wtedy nie będzie wykrzyków „ach”, „uch” i „och” i nie będzie żadnych niespodzianek.
Dyrektorzy i Rady zakładowe, w przeważającej większości bezpartyjne, mogłyby staranniej chodzić koło interesów robotników pabianickich, a nie wzruszać ramionami, aż dopiero, gdy robotnicy stracą cierpliwość.
Drzewo na opał znalazło się
W jednej z fabryk, nie wymieniamy nazwy, by nie przechwalić Rada Zakładowa (peperowcy) i dyrektor (peperowiec) „wykombinowali” dla ludzi drzewo. Trzeba było właściwie tylko napisać do Państwowej Dyrekcji Lasów. To wystarczyło! W „try miga” – jak powiadają towarzysze – nadeszło pismo z Dyrekcji lasów. Dyrekcja przyznała po 1 kg drzewa opałowego na dzień na robotnika. Jako pierwszą ratę otrzymają oni po 90 kilo drzewa na pierwsze trzy miesiące z góry. W połowie tego terminu nadesłana zostanie dalsza rata, na dalsze trzy miesiące. Będzie więc drzewo. A w jednej fabryce to nawet już jest zwiezione.
A więc można dokonać wszystkiego! Jeżeli drzewo na skutek transportu będzie droższe, to przecież można potrącać należność ratami. Tylko myśleć i jeszcze raz myśleć.
I to jest skutek, gdy do rad zakładowych wedrą się ludzie nie mający dobra robotnika na uwadze, a tylko własne osoby. Niektóre Rady Zakładowe w Pabianicach, nie pilnują ich spraw. Dziwić się wypada, że związki nie zarządziły tam nowych wyborów.
Fartuszki krakowskie czy fartuchy?
Przy układaniu umowy zbiorowej popełniono błąd niewybaczalny. Napisano czarno na białym, że robotnikom należą się „fartuchy”, a nie określono wymiarów tych fartuchów. I tak Dyrekcja przemysłu bawełnianego powiada, że „fartuch musi być od pasa do kolan”, musi okrywać tylko brzuch robotnicy. A robotnice powiadają, że takie „fartuszki krakowskie”, dobre są dla pokojówek, ale nie dla robotnicy w fabryce. Robotnica musi otrzymać fartuch osłaniający ramiona i piersi, a nie tylko brzuch. I nie chcą wziąć „fartuszków”, ale wołają o „fartuchy” w prawdziwym tego słowa znaczeniu.
Robotnicy swoje, a Dyrekcja Przemysłu Bawełnianego swoje. Panowie dyrektorzy powiadają, że muszą się ściśle trzymać litery umowy. Bo podobno taki fartuch, co osłania piersi i ramiona, to nie żaden fartuch a „płaszcz ochronny”, a o płaszczach ochronnych nie ma mowy w umowie. Ot, po prostu czort swoje i pop swoje – jak mówi stare przysłowie.
Sami dyrektorzy fabryk pabianickich stwierdzają, że fartuszki jakie wymyśliła Dyrekcja Przemysłu Bawełnianego, nie miały nigdy zastosowania w przemyśle, że to są rzeczywiście „fartuszki” dla pokojówek, czy też zwinnych fertycznych kuchareczek, a nie dla robotnic.
Aprowizatorzy z nieprawdziwego zdarzenia
Dlaczego Pabianice, wielkie przemysłowe miasto, otrzymują aprowizację miesiąc później niż Łódź? Dlaczego w Łodzi śliwki kanadyjskie już wydano na kartki a w Pabianicach sprzedaje się dopiero po 200 złotych za kilo w prywatnych sklepach? Co robi pan prezydent Michał Piaseczny?
- Pan Piaseczny najzwyczajniej podał się dymisji i miasto jest obecnie bez prezydenta!
- co w takim razie robi wiceprezydent Jan Kanty Krupa-Skibiński?
A warto byłoby postawić raz wreszcie na czele miasta jakiegoś działacza z prawdziwego zdarzenia, który by potrafił dbać o zaopatrzenie dla wszystkich, a nie tylko dla swoich najbliższych. Człowieka, jednym słowem takiego, który by dbał o dobro miasta i mieszkańców.
Życie polityczne w miasteczku zdominowały starania o zjednoczenie środowisk robotniczych - PPS i PPR. Głos Robotniczy z 11.09.1947 roku informował: „Pabianice manifestują braterstwo Polskiej Partii Socjalistycznej i Polskiej Partii Robotniczej – maszerujących zgodnie do ostatecznego zwycięstwa”.
Jeśli by ktoś miał wątpić co do prawdziwych nastrojów, którymi ożywiona jest klasa robotnicza czerwonych Pabianic, wystarczyłoby mu przyjść przed salę kina „Robotnik” (obecnie TOMI). Celowo nie zaczynam sprawozdania od opisów przebiegu samej konferencji, gdyż obserwacja tego, co się działo przed jej rozpoczęciem, mówi wcale nie mniej, niż słowa słuszne i mądre, które padły potem z trybuny.
Mimo ulewnego deszczu, już od godziny 9 z rana zaczęła publiczność napływać nieprzerwanym potokiem. Podstawowa masa uczestników przyszła nieco później w zwartych szeregach ze swych lokali partyjnych. Powiem bez ogródek, że towarzysze znaleźli wspaniały sposób ujawnienia swych dążeń jednolitofrontowych, choćby samym sposobem przyjścia na konferencję. O godz. 9.30 z rana aktyw obu partii zebrał się każdy w swym lokalu i ze sztandarami uszeregowani po dwóch poszli na spotkanie swych sąsiadów – towarzyszy z bratnich partii. Przez miasto poszli już ramię przy ramieniu. Po dwóch peperowców i dwóch pepesowców w szeregu.
Z jednej strony pochodu sztandary PPS, z drugiej PPR, dwójka z lewej strony w niebieskiej koszuli i czerwonym krawacie – to PPS-owcy, dwójka z prawej strony to „cywile” – towarzysze z PPR. Około tysiąca osób zapełniło po brzegi obszerną salę kina. Pomimo ciemności (elektrownia jakoś nawaliła), każde słowo mówców słuchane jest z naprężoną uwagą, co raz odpowiadają im burzliwe oklaski i okrzyki solidarności. Zagaił konferencję stary działacz robotniczy towarzysz z PPR tow. Rączka.
- Za tą samą sprawę – mówi on – zginęli Okrzeja i Kasprzak, Nowotko i Dubois. 40 lat temu Róża Luksemburg i Feliks Perl mogli mieć podstawę do sporów. Dziś mamy wszyscy tylko jedną wspólną drogę do socjalizmu. Dziś czas skończyć z wszelkimi sporami i boczeniem się na siebie.
Po oddaniu hołdu jednominutowym milczeniem najświeższym ofiarom bandytów podziemia, przewodnictwo konferencji obejmuje sędziwy działacz PPS tow. Luboński, który z wielkim taktem i umiarem prowadzi cały czas obrady.
Pierwszy zabiera glos tow. prof. Żukowski z ramienia Wojewódzkiego Komitetu PPS. W pięknym, głębokim przemówieniu przeprowadza analizę powstania obu partii , ich zasługi w dziejach walk Polskiej Klasy Robotniczej, wykazując ich dobre i złe tradycje, ich drogę rozwojową i wyciąga stąd wniosek nieodparty i jasny: „To co dzieliło kiedyś naszą klasę robotnicza zostało przezwyciężone w ogniu walk z sanacją i hitlerowskim okupantem; dziś łączy nas wszystko i należy to realizować na każdym szczeblu obu partii, w każdym ogniwie, gdzie buduje się i tworzy nasz nowy ustrój społeczny.
Drugi mówca, tow. Kubicki, przedstawiciel Wojewódzkiego Komitetu PPR, analizuje charakter ostatniej wojny, zmiany i przegrupowania sił, które po niej nastąpiły, naświetla rolę obecną Stanów Zjednoczonych dążących do panowania nad światem, mówi o roli nowej Polski w tej skomplikowanej grze interesów imperialistycznych i wyciąga z tego ten sam wniosek, co jego przedmówca z PPS. Jedyną drogą nie tylko do socjalizmu, lecz utrwalenia niepodległości i suwerenności naszego kraju jest jednolity front PPR i PPS. (…)
Konferencja skończona, rezolucja przyjęta jednogłośnie, w nastroju braterstwa i zgody odśpiewano czerwony Sztandar i Międzynarodówkę. Z ulicy odbiegają nas jeszcze gromkie okrzyki: Niech żyje, niech żyje!
Co to jest, co się stało?
To żegnają się ze sobą towarzysze z PPR i PPS. A jutro ze zdwojoną energią w przyjaźni i zgodzie zabiorą się do realizacji uchwał dzisiejszej konferencji.
Sytuacja ekonomiczna i społeczna tuż po ustanowieniu nowego porządku politycznego w Pabianicach budziła zaniepokojenie w kręgach władzy najwyższej. Powodem troski były długotrwałe strajki powszechne w mieście, w których brały udział tysiące robotników. Pracownicy w innych rejonach kraju strajkowali co najwyżej godzinę lub dwie i szybko powracali do swoich maszyn. W Hoover Institution Archives (USA) znajduje się Jakub Berman Collection, a wśród dokumentów jest list Jakuba Bermana, wpływowego członka Biura Politycznego Komitetu Centralnego Polskiej Partii Robotniczej do Józefa Stalina. Autor zdaje sprawozdanie z sytuacji panującej w Polsce, ze szczególnym uwzględnieniem Pabianic.
1.09.1945. Jakub Berman’s Letter to Stalin: A Report on the Situation in Poland and Request for Advice and Help.
There are signs of dissatisfaction among the working class, which already finds expression not only in strikes lasting an hour or a few hours (particularly in Lodz, the coal mining region, Zawiercie, on the railroads), counted already in scores, but even in the form of a general strike, as e. g. a 3 – day strike of 7 thousand textile workers in Pabianice. (…)
Pabianice w 1948 roku według „Głosu Pabianic” organu KW PPR
W Pabianicach obchodzono rocznicę wyzwolenia miasta spod jarzma hitlerowskiego. Głos Pabianic (nr 16/1948) zapowiadał: (…) został powołany w Pabianicach Komitet Obywatelski, który w celu uczczenia tej rocznicy organizuje w dniu 18 bm. następujące uroczystości: Niedziela 18 stycznia 1948 roku od 10 do 11 przed południem specjalna audycja Polskiego Radia dla Pabianic. O godzinie 11 przed południem w sali kina „Polonia” uroczysta akademia, na którą złożą się: przemówienie dyr. Gimnazjum Żeńskiego ob. Salskiej i prokuratora Lewenberga oraz część artystyczna.
Organizacje polityczne, społeczne, zawodowe, rzemieślnicze, młodzieżowe, proszone są o przybycie ze sztandarami.
We wtorek, dnia 20 stycznia rb. o godz. 18 w sali Hotelu Miejskiego przy ul. Armii Czerwonej nr 1 odbędzie się uroczyste posiedzenie Miejskiej Rady Narodowej, na które wszystkie urzędy państwowe, partie polityczne, organizacje polityczne, społeczne, zawodowe, wydelegują po jednym przedstawicielu. W dniu tym będą złożone wieńce na grobach poległych żołnierzy polskich i sowieckich.
Komitet prosi o udekorowanie lokali i sklepów, oraz wywieszenie flag.
Z okazji III-ej rocznicy wyzwolenia Pabianic Dyrekcja Okręgowa Polskiego Radia w Łodzi przy współpracy Powiatowej Rady Związków Zawodowych w Pabianicach organizuje w niedzielę specjalną audycję poświęconą Pabianicom.
Audycję tę rozpoczną krótkie przemówienia prezydenta tow. Doleckiego Władysława oraz naczelnego Dyrektora PZPB tow. Adamkiewicza Karola, po czym w części artystycznej wystąpią: Orkiestra Związku Zawodowego Muzyków, oddział w Pabianicach pod batutą J. Kaczmarka, Chór OMTUR – Pabianice pod dyr. Rychtera, młody poeta i recytator ob. Tadeusz Boniecki oraz młoda śpiewaczka, ukryta pod pseudonimem Danuta z Pabianic, akompaniuje Henryka Dębicka.
Głos Pabianic (nr 18/1948) przypomniał „trzecią rocznicę wyzwolenia”: We wtorek, dnia 16 stycznia 1945 roku w godzinach wieczornych ukazały się nad Pabianicami „pięknie błyszczące choinki”. Mieszkańcy Pabianic nadsłuchiwali huku armat ze wschodu i północy.
W środę, dnia 17 stycznia rozpoczęły się walki w okolicach Pabianic oraz silne naloty samolotów radzieckich. W mieście praca szła trybem normalnym, chociaż odczuwało się duże zdenerwowanie wśród ludności.
Następnego dnia, tj. w czwartek praca w fabrykach zamarła. Sklepy zostały zamknięte. Niemcy zaś gremialnie zaczęli opuszczać nasze miasto.
W piątek, dnia 19 stycznia rozgorzały silne boje w najbliższej okolicy. Miasto zamarło, gdyż ludność bała się opuszczać mieszkania. Pod wieczór bój przesunął się gdzieś w stronę Konstantynowa, Łasku i Dłutowa.
Niecierpliwi a śmielsi mieszkańcy, aby zasięgnąć języka, poczęli wychodzić na ulice. Wiadomość, że Niemców nie ma w mieście przebiegała jak błyskawica wszystkie dzielnice i mieszkania.
W sobotę rano, w pamiętny dzień 20 stycznia 1945 roku do oswobodzonego miasta wkroczyły wojska radzieckie. Radość zapanowała wtedy nie do opisania, choć nie na długo, bo około godziny 10 ukazały się nad miastem niemieckie samoloty. Posypały się bomby na różne dzielnice i obiekty. Wtedy to spaliły się dwie największe tkalnie: Kindlerowska oraz Enderowska, a z nią i Strażnica Ochotniczej Straży Pożarnej. Kilkadziesiąt domów zostało zburzonych lub znacznie uszkodzonych. Ponad 750 osób zostało zabitych i wielu odniosło mniejsze lub większe rany.
Natychmiast po nalocie przystąpiono do gaszenia pożarów, zaopatrzenia ludności w żywność i usuwanie gruzów.
Powstał samorzutnie prowizoryczny Zarząd Miasta, a w niedługim czasie objęły miasto władze polskie. Uruchomiono częściowo przemysł, otwarto sklepy i rozpoczęto dowóz żywności z okolicznych wsi. W kilka dni później otwarto szkoły, które choć budynki ocalały, przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy.
Zimne sale, brak szyb, brak najkonieczniejszych sprzętów i pomocy szkolnych nie zrażał jednak ani słuchaczy ani wykładowców. Szkoły nie mogły pomieścić napływającej młodzieży, więc nauczycielstwo, nie bacząc na przeciążenie pracą, uruchomiło niezwłocznie dokształcające kursy wieczorowe. Wysiedleni tłumnie poczęli wracać do miasta, które mimo klęski, w porównaniu do innych miejscowości nie ucierpiało tak bardzo. Zycie z każdym dniem normalizowało się. Mieszkańcy Pabianic oddychali świeżymi powiewami wolności.
Głos Pabianic (nr 53/1948) donosił o ”manifestacji na cześć przyjaźni polsko-radzieckiej”, a także informował o „dwuleciu ORMO”.
Zgodnie z zapowiedzią w dniu wczorajszym odbyły się na terenie Pabianic uroczystości związane z ekshumacją zwłok żołnierzy polskich i radzieckich, poległych w walkach o wyzwolenie Pabianic oraz z okazji II-ej rocznicy istnienia ORMO.
Uroczystości rozpoczęły się na placu Dąbrowskiego, gdzie – na udekorowanym barwami narodowymi wozie spoczęły dwie symboliczne trumny ze zwłokami żołnierza polskiego i radzieckiego. Następnie blisko kilometrowy pochód złożony z pocztów sztandarowych organizacji politycznych i młodzieżowych, cechów i Związków Zawodowych, delegacji młodzieży szkolnej szkół średnich i powszechnych – niosąc liczne wieńce wyruszył na pabianicki cmentarz. Tam nad wspólną żołnierską mogiłą żegnali zwłoki poległych bohaterów: w imieniu władz państwowych, starosta powiatu łaskiego ob. Horodecki, prezydent miasta Pabianic tow. Dolecki, przedstawiciel Wojska Polskiego – komendant RKU-Łask kpt. Orzech oraz przedstawiciel Armii Czerwonej podporucznik Korbut. Ten ostatni w słowach pełnych wzruszenia między innymi powiedział: „ja jako przedstawiciel Armii Czerwonej i bratniego wam wielkiego narodu rosyjskiego – jestem głęboko wzruszony postawą mieszkańców miasta Pabianic i całego powiatu łaskiego, którzy tak licznie przybyli na tę smutną, ale jednocześnie podniosłą uroczystość, dając tym dowód, że doceniają ofiarę krwi żołnierzy poległych w okolicy Pabianic, poległych za wolność naszą i waszą, żołnierzy, których ziemia polska przyjęła na wieczny spoczynek. W imieniu żołnierzy Armii Czerwonej, która nie szczędziła krwi w walce z hitleryzmem i w imieniu wszystkich narodów Związku Radzieckiego, z których polegli żołnierze się wywodzą – składam tu dziś, za okazane nam wyrazy sympatii, serdeczne podziękowanie”.
Należy zaznaczyć, że obok zwartych szeregów organizacji – w pochodzie wzięły udział tłumy mieszkańców niezorganizowanych, dzięki czemu uroczystość ta wypadła nadzwyczaj imponująco, dając jeszcze jeden dowód, że idea przyjaźni polsko-radzieckiej utrwala się coraz bardziej w sercach polskiego społeczeństwa.
Niemniej masowy i imponujący charakter miała uroczystość związana z II rocznicą istnienia Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej. Na uroczystą akademię, która odbyła się w sali kina „Robotnik”, prócz delegacji organizacji i Związków przybyły tłumy mieszkańców Pabianic, tak, że dosłownie sala kina nie mogła wszystkich pomieścić.
Akademię zaszczycili swą obecnością wspomniani już wyżej przedstawiciele władz i organizacji a mianowicie: delegat Czerwonej Armii, podporucznik Korbut, przedstawiciel wojewody ob. Janicki, starosta powiatu łaskiego, ob. Horodecki oraz delegat wojewódzkiego zarządu Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej ob. Łapowski, przedstawiciel Wojska Polskiego kpt. Orzech, przedstawiciele władz miejskich z prezydentem miasta ob. Doleckim na czele, członkowie Komitetu Honorowego Niesienia Pomocy ORMO z prezesem Magrowiczem, a poza tym przedstawiciele władz bezpieczeństwa. MO, związków, organizacji itd.
Akademię zagaił komendant miejski ORMO, ob. Włodarczyk, po czym zabrał glos instruktor Wojewódzkiej Szkoły PPR tow. Bechcicki, który w zwięzłym referacie dał przegląd historii i bilans prac Ochotniczej Rezerwy MO na terenie naszego województwa. Cześć oficjalną akademii zamknęło krótkie przemówienie gospodarza miasta tow. Doleckiego, który w imieniu całego społeczeństwa złożył wyrazy uznania i podziękowania dla pabianickiej organizacji Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej.
W części artystycznej wystąpili: Orkiestra Związku Zawodowego Muzyków, oddział Pabianice pod batutą Jana Kaczmarka. Duet taneczno-śpiewaczy w osobach Ziuty Maszczykówny i Zygmunta Stawiszewskiego. Ob. Kwiatkowski, który z okazji rocznicy stulecia „Wiosny Ludów” wygłosił okolicznościową deklamację. Artyści miejscowego Domu Kultury ob. Stawiszewski i ob. Nowak w skeczu „Oferma”. Kapitalną konferansjerkę prowadził gospodarz wczorajszej uroczystości, komendant miejski ORMO w Pabianicach ob. Włodarczyk.
Po akademii Honorowy Obywatelski Komitet Niesienia Pomocy ORMO – w składzie ob. ob. Magrowicz Józef, Szymczyk Z., Pabisiak Czesław, Goldryng, Świątek, Pawłowski i Kussa – przy wydatnej pomocy fachowej i materialnej członków miejscowego Związku Gastronomików w osobach ob. ob. Otto Wójcika, Ratajskiego oraz prezeski Ligi Kobiet ob. Łuczakowej – podejmował ORMO-wców, funkcjonariuszy MO i zaproszonych gości wspólnym żołnierskim obiadem.
Świętem szczególnym był 1 Maja, Głos Pabianic (nr 120/1948) relacjonował:
Już od wczesnych godzin porannych zaczęły ściągać na Plac 1-go Maja organizacje i załogi fabryczne. Uderzała wielka liczba sztandarów i transparentów z aktualnymi hasłami. Punktualnie o godz. 10-ej ustawiony według planu pochód zaczął opuszczać miejsce zbiorki. Kierując się ulicami: Moniuszki, Konopnickiej i Armii Czerwonej ku trybunie na moście „Dobrzynki”, gdzie przy dźwiękach orkiestry strażackiej - przyjmowali defiladę przedstawiciele władz, partii politycznych i organizacji społecznych.
Bliską już jedność organiczną klasy robotniczej w Polsce symbolizowały kroczące na czele pochodu – jeden obok drugiego – sztandary PPR, PPS i Związków Zawodowych.
Młodzież ZWM-owa i OMTUR-owa w mundurach biało – i niebiesko-czerwonych przedefilowała ósemkami, trzymając się za ręce i skandując słowo : „Jedność”. Została ona nagrodzona przez licznie zebranych na chodnikach mieszkańców miasta długotrwałymi oklaskami.
Na podkreślenie zasługuje liczna delegacja „Wici”, a szczególnie dziewczęta w pięknych strojach regionalnych.
Następnie przemaszerowały jedna za drugą załogi fabryk, urzędów i instytucji – cały lud pracujący – bohater dzisiejszej uroczystości.
Przeszło 10-cio tysięczny pochód, zamknięty oddziałem ORMO, przeszedł jeszcze ulicami: Warszawską, Bożniczną, Ks. Piotra Skargi i Sobieskiego – na Plac Demokracji, gdzie nastąpiły krótkie przemówienia.
W imieniu klasy robotniczej Pabianic zagaił wiec tow. Dąbrowski, wiceprzewodniczący Związków Zawodowych, Oddziału w Pabianicach. Podkreślił on solidarność klasy robotniczej Polski, innych państw Demokracji Ludowej i Związku radzieckiego z walczącymi wciąż o swe prawa robotnikami państw kapitalistycznych.
Z kolei z ramienia bratniej PPS przemawiał tow. Keller, podkreślając wzrastającą siłę proletariatu i zwolenników pokoju w walce z imperializmem anglosaskim, połączonym z niedobitkami faszyzmu niemieckiego i Watykanem. Tow. Keller uwypuklił wiekopomne znaczenie jedności organicznej partii robotniczych, co jest najkrótsza i najpewniejszą droga do socjalizmu.
I-szy sekretarz KW PPR tow. Minor, powitawszy serdecznie zgromadzonych robotników, chłopów, pracującą inteligencję, a zwłaszcza kwiat i nadzieję narodu – młodzież, stwierdził z naciskiem, że już nadszedł czas połączenia całego narodu polskiego dla naczelnego zadania – budowy Polski Ludowej.
Tow. Minor zakończył swe przemówienie na cześć jedności robotniczej i Demokratycznej Polski Ludowej.
Jako ostatni wystąpił przedstawiciel organizacji młodzieżowych tow. Kołodziejczyk. Wyraził on ufność młodzieży w świetlaną przyszłość Polski i przekonanie, że za przykładem „starszych” zjednoczy się niebawem i młodzież polska, gdyż dojrzała już ona do jedności.
Odczytana na zakończenie wiecu rezolucja została przyjęta przez zebranych spontanicznymi oklaskami.
Po odśpiewaniu z towarzyszeniem orkiestry hymnów państwowego i bratnich partii PPR i PPS – pochód został rozwiązany.
Głos Pabianic (nr 201/1948) odnotował obchody Dnia Odrodzenia – rocznica Manifestu Lipcowego, zwanego wtedy jeszcze Świętem Wyzwolenia:
W ramach obchodu Święta Wyzwolenia na terenie naszego miasta odbyły się następujące uroczystości: w dniu 21 bm. w Sali teatralnej PZPB przy ul. Traugutta 4 z inicjatywy Komitetu Fabrycznego PPR i kierownictwa świetlicy PZPB odbyła się akademia, na której przemawiał tow. Bolesław Pietrzak. W części artystycznej akademii wystąpił zespół świetlicowy pod kierownictwem tow. Konińskiego. Obecnych na akademii około 400 osób.
W dniu 22 lipca o godzinie 10 w sali kina „Robotnik” odbyła się akademia zorganizowana przez Miejski Komitet Uczczenia Czwartej Rocznicy Manifestu Lipcowego.
Po otwarciu akademii przez prezesa Miejskiej Rady Narodowej tow. Kussy – orkiestra Związku Zawodowego Muzyków w Pabianicach odegrała hymn państwowy. Po ukonstytuowaniu się prezydium glos zabrał prezydent miasta tow. Dolecki, który między innymi powiedział: „W dniu Święta Odrodzenia Polski cofnijmy się myślą do roku 1944 – kiedy zbliżała się agonia hitleryzmu. W tym roku – w dniu 22 lipca – na pierwszym skrawku uwolnionej ziemi polskiej Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego ogłasza Manifest, na hasło którego wszyscy Polacy przystępują do walki. I tak przy boku Armii Radzieckiej w maju 1945 roku hitleryzm we własnym swym gnieździe został zdeptany. Po odniesieniu całkowitego zwycięstwa nad faszyzmem przez Armię Radziecka i Wojsko Polskie – w trudnych warunkach naród nasz stanął do pracy, by budować nową Polskę Ludową.
Dziś możemy być dumni z osiągnięć, zdobytych w tak krótkim czasie. Naród Polski w odbudowie dąży do pokoju, gwarancją którego jest granica nasza na Odrze i Nysie. Dziś w dniu tak ważnym dla każdego Polaka nie jest przypadkiem, że właśnie tam na prastarych polskich ziemiach odzyskanych odbywa się wielki akt łączenia młodzieży w jedną wielką organizację Związku Młodzieży Polskiej”.
Drugi z kolei zabrał głos przedstawiciel Związków Zawodowych – tow. Dąbrowski, omawiając osiągnięcia Polski Ludowej na polu gospodarczym w ciągu ostatnich lat.
W części artystycznej akademii wystąpiła orkiestra Związku Zawodowego Muzyków w Pabianicach, pod dyrekcją ob. Debicha, chór rewelersów pod batutą dyr. Lubowskiego, śpiew solo w wykonaniu Niny Kłodasowej, Stawiszewskiej i Kwiatkowskiej we własnym repertuarze. Konferansjerkę prowadził tow. Karol Włodarczyk. Obecnych na akademii ponad tysiąc osób.
O godzinie 14-ej w obydwu kinach pabianickich odbyły się poranki filmowe dla wszystkich po cenach ulgowych. O godzinie 15-ej przy sprzyjającej pogodzie odbyła się wielka zabawa ludowa, zorganizowana przez Związek Uczestników Walki Zbrojnej o Wolność i Demokrację w majątku przy ul. Bugaj. Zabawa trwała do późnego wieczora.
Głos Pabianic (nr306/1948) przyniósł sprawozdanie z obchodów rocznicy wielkiego października.
Uroczystości związane z 31-szą Rocznica Rewolucji Październikowej objęły całe nasze miasto i powiat. W tym roku każda gmina, każdy zakład pracy i każda świetlica uczciła radośnie 31-szą Rocznicę Wielkiej Rewolucji.
Już w sobotę dnia 6 listopada br. ulice naszego miasta przybrane zostały flagami. Szczególnie estetycznie udekorowana była Wojewódzka Szkoła Partyjna. Wszystkie fabryki państwowe w naszym mieście, a przede wszystkim PZPB przybrały odświętną szatę.
Uroczystości związane z obchodem 31 –ej Rocznicy Wielkiej Rewolucji Październikowej rozpoczęły się już z początkiem ubiegłego tygodnia. Członkowie Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej w Pabianicach przyczynili się do zorganizowania w 12 gminach powiatu łaskiego okolicznościowych akademii, w których żywy udział wzięła ludność wiejska naszego powiatu.
Przez cały ubiegły tydzień we wszystkich szkołach średnich i powszechnych odbywały się pogadanki poświęcone Związkowi Radzieckiemu i Rewolucji Październikowej. Dnia 6 listopada br. uczniowie wszystkich szkół średnich w Pabianicach zebrali się, by wysłuchać referatu na temat szkolnictwa i oświaty w Związku Radzieckim.
W sobotę dnia 8 bm. w fabryce „L-1” odbyła się wielka akademia, na której przemawiali robotnicy fabryki, przedstawiciele partii politycznych i Związków Zawodowych.
Centralna akademia z okazji Rocznicy Rewolucji odbyła się dnia 7 listopada br. w przepełnionym tłumami kinie „Robotnik”, do którego już od wczesnych godzin rannych poczęły napływać liczne rzesze robotników i chłopów, którzy specjalnie na tę akademię przyjechali z powiatu, jak również przedstawiciele inteligencji pracującej.
Zebranie otworzył starosta ob. Horodecki, przemawiając z ramienia Społecznego Komitetu Miesiąca Pogłębiania Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Ob. Horodecki – opierając się na meldunkach z całego terenu powiatu łaskiego – stwierdził, że nigdy dotąd tak uroczyście i tak masowo nie obchodzono u nas 31 Rocznicy Rewolucji Październikowej (?).
Podstawowy referat o Związku Radzieckim – naszym sąsiedzie i sojuszniku – wygłosił ob. Rusak. Następnie przemawiali przedstawiciel PPR – tow. Rutkowski, przedstawiciel PPS – tow. Łukasik oraz przedstawiciel ZMP – kol. Flisiak.
Po części oficjalnej słuchacze Szkoły Wojewódzkiej PPR wystąpili z doskonale przygotowanym, bogatym programem artystycznym. Po odśpiewaniu Hymnu Związku radzieckiego, zbiorowa deklamacja urywka z poematu Włodzimierza Majakowskiego „Dobrze”, pieśni partyzanckie, wiersz „Obrońcom Leningradu”.
Głos Pabianic (nr 302/1948) pisał też o obchodach Święta Zmarłych.
W dniu Święta Zmarłych Pabianice uroczyście uczciły pamięć bohaterów poległych w walce z okupantem i rodzimą reakcją.
W dniu 31 ub. m. o godzinie 15 odbyła się na Placu Demokracji zbiorka przedstawicieli władz, partii politycznych, organizacji społecznych, zawodowych, młodzieżowych ze sztandarami i wieńcami. Po uformowaniu się pochodu zebrani przemaszerowali ulicami miasta na cmentarz, na którym znajdują się zbiorowe mogiły bohaterów. Przy grobie żołnierzy polskich przemawiali prezydent miasta Dolecki i przedstawiciel wojska por. Dębski. Przy grobach radzieckich przemawiali kpt. Orzech i ob. Rusak. Następnie pochód przeszedł do mogił poległych milicjantów, gdzie przemówienie wygłosił starosta Horodecki.
Głos Pabianic (nr 243/1948) odnotował wyprowadzkę milicjantów z Domu Ludowego przy Kościuszki 14.
W sali konferencyjnej Zarządu Miejskiego odbyła się niedawno konferencja Komisji Oświatowej miasta Pabianic.
Najważniejszym zagadnieniem była sprawa budynku, w którym mieści się obecnie komisariat MO. Budynek ten jest przez Milicję wykorzystywany tylko częściowo. Duża, piękna sala stoi niewykorzystana i służy za skład.
Przy braku lokali w naszym mieście takie niepełne wykorzystanie budynku nie może mieć miejsca. Zresztą nie jest on dostosowany do potrzeb MO. Mógłby tam pomieścić się Dom Związków Zawodowych, Związek Byłych Więźniów Politycznych i inne organizacje.
Zajmowany przez MO budynek posiada piękną kartę w dziejach ruchu robotniczego. W roku 1905 odbywały się w nim pierwsze wiece socjalistyczne. Tutaj zostali aresztowani najlepsi synowie Pabianic, z których 40 nie wróciło. Do roku 1939 służył jako Dom Ludowy wszystkim organizacjom robotniczym. W czasie okupacji Niemcy zrobili z niego przejściowy obóz, który był tym dla Pabianic, czym Radogoszcz dla Łodzi. Miejska Rada Narodowa, Prezydium Zarządu Miejskiego i partie polityczne uznały, że dom ten winien być oddany organizacji godnej kontynuowania pięknej jego przeszłości.
Milicja Obywatelska po otrzymaniu innego pomieszczenia zgodzi się chętnie na przeprowadzkę.
Na konferencji Komisji Oświatowej powzięto decyzję, aby dla Milicji wyznaczyć lokal w budynku szkoły nr 9 przy ul. Armii Czerwonej.
Głos Pabianic (nr 314/1948) pisał o aresztowaniu byłego fabrykanta.
W tych dniach aresztowany został były fabrykant, a do niedawna kierownik jednego z mniejszych oddziałów PZPB w Pabianicach niejaki – Leon Reszke.
Sama osoba Reszkego, znanego na terenie miasta jeszcze przed wojna – jako jednego z najbogatszych ludzi w naszym grodzie, jak również tło sprawy wzbudziły zrozumiałe zainteresowanie wśród świata pracy.
Reszke potrafił tak zręcznie zamaskować swe właściwe oblicze, że udało mu się zając kierownicze stanowisko w przemyśle włókienniczym Pabianic i wykorzystywać je dla swych własnych celów.
Ale dzięki czujności robotników oddziału, którego kierownikiem był Reszke, wykryto skrytki zapełnione wszelkiego rodzaju „szabrem”, należącym do Reszkego. Wykryto między innymi – częściowo już zniszczone bele towaru nielegalnego pochodzenia, 5 głów maszyn włókienniczych szczególnie poszukiwanych na rynku i nieprodukowanych w kraju. Znaleziono również spore ilości przędzy nielegalnego pochodzenia.
Jak się w toku dochodzenia okazało, Reszke przygotowywał się od miesięcy do otwarcia własnej fabryki włókienniczej oczywiście kosztem PZPB.
Reszke jednak nie poprzestał na gromadzeniu maszyn i surowca potrzebnego mu do uruchomienia własnej fabryki. Jak wykazała szczegółowa rewizja – gromadził on również w skrytce na oddziale znaczne ilości zapasów żywności, miedzy innymi mąki.
Obecnie nadszedł kres machinacji Reszkego: już w najbliższym czasie odbędzie się proces przeciw byłemu fabrykantowi, którego występki wyszły na światło dzienne dzięki czujności robotników.
Szczególnego znaczenia nabierała praca polityczna w miasteczku. Głos Pabianic (nr 151/1948) informował: Upłynęło w maju trzy lata od czasu, gdy Wojewódzka Szkoła PPR w Pabianicach rozpoczęła swą działalność . W ciągu tych trzech minionych lat szkoła wypuściła półtora tysiąca absolwentów. Wielu z nich, jak na przykład Osiński, Jędrzejczak, Jankiewicz, Kral, Rulicki, Kołodziejczyk i Majchrzak, zajmują odpowiedzialne stanowiska partyjne.
Obecnie trwa piętnasty już kurs. Uczestniczy w nim 93 kursantów, z czego 32 z Łodzi, a reszta z całego województwa.
„Kawał pracy mamy za sobą – mówi dyrektor szkoły, tow. Grambo. Stworzyliśmy bibliotekę składającą się z 10 tysięcy tomów, mamy świetlicę, gdzie można pograć w różne gry, poczytać czasopisma.”
„Budynek nasz – ciągnął dalej tow. Grambo – jest całkowicie zradiofonizowany. Posiadamy aparat radiowy ze wzmacniaczem na siedem punktów. Prócz tego – patefon z adapterem i płyty. Muzyka z płyt cieszy się szczególnym powodzeniem podczas dwugodzinnych przerw obiadowych.
Program nauczania przedstawia się następująco:
Ogólne wiadomości o świecie i Polsce, dzieje narodu polskiego, podstawowe wiadomości z dziejów ruchu robotniczego, podstawowe wiadomości o teorii marksizmu, walka o nową Polskę w okresie okupacji, podstawowe zagadnienia polityczne i gospodarcze Polski Ludowej, struktura polityczna i gospodarcza kraju, organizacja pracy partyjnej, język polski, ćwiczenia fizyczne wreszcie i zajęcia świetlicowe.
Pracę kursantów dzieli się na wykłady i zajęcia seminaryjne. Wykłady prowadza członkowie Egzekutywy Komitetu Wojewódzkiego PPR, profesorowie gimnazjów –peperowcy i dyrektor szkoły, wychowanek Centralnej Szkoły PPR w Łodzi. Wyniki kursów – zadawalające, 90 procent uczniów kończy naukę z dobrymi notacjami.
„Krzepną szeregi PPR w Pabianicach” czytamy w Głosie Pabianic (nr 47/1948).
Chcąc zapoznać naszych czytelników z historią, dorobkiem i obecnymi pracami Polskiej Partii Robotniczej na terenie Pabianic, zamieszczamy poniżej rozmowę przeprowadzoną przez naszego współpracownika z I-ym sekretarzem Miejskiego Komitetu PPR w Pabianicach tow. Kussą Józefem.
- Może opowiecie nam towarzyszu o historii pabianickiej organizacji PPR?
- Organizacja nasza rozpoczęła tu swą działalność już w roku 1942 – niewiele później niż w Łodzi i Warszawie. Zawdzięczamy to temu, że ludzie, którzy w 1942 skupili się wokół PPR to przeważnie byli KPP-owcy i byli członkowie PPS-Lewicy – zaprawieni w pracy konspiracyjnej i na wszystko gotowi. Oni to nawiązali od razu kontakt z organizacją łódzką. Towarzysze Loga-Sowiński i tow. „Mietek”- Moczar kontaktowali naszą organizację z władzami centralnymi, z ramienia których obsługiwali nasze konspiracyjne zebrania. Organizacja nasza rosła z każdym dniem w siłę, aż przyszła krwawa dla nas wiosna 1944 roku, kiedy to Niemcy aresztowali i wywieźli z Pabianic najlepszych naszych towarzyszy. Żaden z aresztowanych wtedy nie wrócił.
I tak: w Dachau zginął, aresztowany wtedy z peperowcami za swe lewicowe przekonania ksiądz prof. dr Konecki Roman, który już przed wojną zrzucił sutannę i przeniósł się na służbę ludu, organizując Uniwersytety Robotnicze, w Mauthausen zamordowani zostali: tow. Dybała Stanisław, ówczesny sekretarz Komitetu Miejskiego, tow. Wszelaki Antoni, tow. Klimek Bolesław, tow. Śmiechowicz Hieronim, tow. Kobylt Stanisław (dowódca grupy GL) i tow. Frant Roman, w Gussen zamordowano tow. Witusika Jana, w Oranienburgu tow. Osińskiego Feliksa, w Oświęcimiu tow. Krzemińskiego Edmunda, w Ravensbrὔck tow. Klimek Marię, w Radogoszczu tow. Herszela Antoniego. Tych zamordowano w obozach, ale na tym jeszcze lista naszych strat się nie kończy, wtedy też zostali aresztowani i straceni bądź w publicznych egzekucjach, bądź w nieustalony sposób tow. tow. Pietrasik Stanisław, Sonenberżanka Estera i tow. Wójcik Arkadiusz, wtedy też zginał tow. Suwara Antoni, który przy aresztowaniu, nie chcąc wpaść żywcem w ręce gestapo, zażył truciznę i po godzinie zmarł w szpitalu.
Tyle co do naszej historii w czasie okupacji – opowiada dalej tow. Kussa – a potem przyszło wyzwolenie. Organizacja nasza osłabiona wspomnianymi aresztowaniami wzięła na siebie obowiązki organizowania nowego życia na terenie Pabianic. Ba, nie tylko Pabianic, bo z naszych szeregów wyszli ludzie, którzy stanęli wtedy na placówkach centralnych, wojewódzkich i powiatowych na terenie całej Polski.
Garstka pozostałych aktywistów miała nie lada zadanie, z jednej strony obowiązki ogólnopaństwowe, administracyjne, z drugiej strony obowiązki organizacyjne, bo jak wiadomo, wtedy partia poczęła się gwałtownie rozrastać. Dziś po trzech latach wolnej już działalności partia nasza wzrosła liczebnie 3-krotnie i okrzepła ideologicznie. Dziś nie ma na terenie miasta zakładu pracy, w którym by nie było naszego koła, dziś nie ma na terenie miasta zagadnienia, które by przechodziło mimo nas.
- Na jakie zagadnienia zwracacie w tej chwili największą uwagę?
- Z zagadnień organizacyjnych – to wydawanie legitymacji stałych i praca nad werbowaniem nowych członków, zaś z zagadnień społeczno-politycznych- to współzawodnictwo pracy, szkolenie ideologiczne naszych członków i utrwalanie jednolitego frontu z PPS.
- Może opowiecie nam bliżej właśnie o pracy na tych odcinkach.
- Co do współzawodnictwa pracy to mogę powiedzieć, że nie ma zebrania i odprawy, na których zagadnienie to nie byłoby omawiane i dyskutowane. Muszę tu stwierdzić, że większość naszych towarzyszy zrozumiała już co daje współzawodnictwo i ruch wielowarsztatowy. Chciałbym jeszcze dodać, że niektóre nasze koła w fabrykach, jak np. w papierni, szwalni mechanicznej, w fabryce jedwabiu i gimnazjum mechanicznym rosną liczebnie i w pracy swej są już prawie samodzielne. Oczywiście, nie mówię o kole w PZPB, które tak się rozrosło, że trzeba tam było stworzyć oddzielny Komitet Fabryczny, zależny bezpośrednio od Wojewódzkiego Komitetu PPR. Odnośnie do jednolitego frontu z PPS trzeba stwierdzić, że na ogół współpraca ta jest dobra choć jeszcze WRN-owskie prawicowe elementy stają nieraz na zawadzie. Wynikiem naszej wspólnej pracy są wspólne sukcesy w Miejskiej Radzie Narodowej, w spółdzielczości. Na razie to byłoby wszystko. Poza tym stoją przed nami te same zadania co i przed całą partią w kraju i te staramy się w miarę możliwości realizować.
W listopadzie 1948 roku odbyła się miejska konferencja wyborcza PPR. Głos Pabianic (nr 318/1948) donosił:
(…) Wszędzie panuje nastrój powagi, zrozumienie doniosłości IV-tej Konferencji pabianickiej PPR, ostatniej przed zjednoczeniem obu partii robotniczych.
Ze 133 delegatów połowa z nich przybyła do sali świetlicowej PZPB już na godzinę przed rozpoczęciem obrad.
Konferencja rozpoczęła się o godz. 18. Po odśpiewaniu „Międzynarodówki” przez zebranych i zagajeniu zebrania przez II –go sekretarza MKI PPR – tow. Gabriańczyka, przewodniczącym zebrania obrany został jednomyślnie tow. Tuchowski I-szy sekretarz Komitetu Miejskiego PPR w Pabianicach..
W Prezydium zasiedli tow. tow.: Domagała – I-szy sekretarz Wojewódzkiego Komitetu PPR, tow. Staromłyńska z WK PPR, tow. Henryk Tuchowski i tow. Feliks Gabriańczyk, sekretarze miejskich i terenowych kół partyjnych, towarzysze z samorządu miejskiego i przodownicy pracy.
Zaproszony został również przedstawiciel Grodzkiego Komitetu PPS – tow. Jan Łukasik.
Mówi I-szy sekretarz WK PPR – tow. Domagała
W swym obszernym referacie politycznym tow. Domagała zobrazował linię podziału dwu obozów – postępu i pokoju ze Związkiem Radzieckim i krajami demokracji ludowej na czele oraz obozu zacofania, obozu imperialistów i podżegaczy wojennych.
Gdy w innych krajach robotnicy musza prowadzić strajki w obronie swych głodowych płac i praw, gdy górnicy francuscy od tygodni walczą o swe prawa polityczne i podniesienie stawek głodowych, gdy we wszystkich państwach kapitalistycznych leje się krew robotników walczących o jedność klasy robotniczej, gdy naród chiński walczy z rodzimym faszyzmem i interwencja białych eksploratorów my w Polsce podejmujemy przedkongresowe współzawodnictwo pracy i zamykamy pierwszy etap w historii ruchu klasy robotniczej – etap rozbicia partii robotniczych.
Gdy tow. Domagała naświetlał sytuację polityczną we Francji sala uczciła bohaterstwo ludu francuskiego z czołową jej grupą proletariacką – z górnikami – okrzykami na cześć Komunistycznej Partii Francji i ludu pracującego Francji. Z gorącym uczuciem solidarności międzynarodowej wita Konferencja Chiny walczące o nowy ustrój społeczny, do którego prowadzi ten kraj Komunistyczna Partia Chin.
Przechodząc do spraw aktualnych w życiu bratnich partii robotniczych w Polsce – tow. Domagała omówił czwarty punkt projektu statutu partyjnego Zjednoczonej Partii oraz wyniki i rezultaty akcji oczyszczania szeregów partyjnych w województwie i Pabianicach podkreślając, że akcja oczyszczania szeregów pabianickiej organizacji PPS nie została przeprowadzona w dostatecznym stopniu.
Z kolei II-gi sekretarz Miejskiego Komitetu PPR – tow. Gabriańczyk złożył sprawozdanie z działalności miejskiej organizacji partyjnej od 20 kwietnia 1947 r. do 1 listopada br.
Do najważniejszych punktów sprawozdania należy stwierdzenie poprawy stosunków i współpracy z grodzka organizacją PPS od czasy usunięcia ze stanowiska I sekretarza KW PPS Wachowicza. W sprawozdaniu stwierdza się jednak, ze oczyszczanie szeregów bratniej PPS na szczeblu miasta i powiatu nie zostało jeszcze ostatecznie przeprowadzone. Dotychczasowa akcja oczyszczania organizacji pabianickiej PPR z elementów przypadkowych i wrogich przyniosła wzmożoną aktywność szeregów partyjnych. Właśnie w tym okresie najsilniej rozwija się ruch współzawodnictwa pracy, rozszerza akcja szkolenia ideologicznego. Szczególnie wiele miejsca poświęcono w sprawozdaniu ostatnim wielkim wydarzeniom w życiu polskiej klasy robotniczej przedkongresowemu współzawodnictwu i walce o przedterminowe wykonanie planu.
Wiele naszych fabryk kończy względnie już skończyło, przedterminowe wykonanie planu. Plan ten już wykonały PZPW i pabianicki przemysł konfekcyjny, a tylko godziny dzielą załogę Chemicznej Fabryki od jego wykonania. Robotnicy PZPB już w najbliższych dniach wykonają roczny plan produkcyjny.
W ruchu współzawodnictwa pracy udział biorą wszyscy peperowcy organizacji pabianickiej, przodując w pracy i pociągając za sobą szeregi bezpartyjnych robotników.
Na odcinku walki ze spekulacja w pracach Społecznej Komisji Kontroli Cen najczynniejszy udział brali i biorą peperowcy – kontrolorze społeczni, których zasługą jest, że ostatnio przełamany został atak spekulantów na kieszeń człowieka pracy.
Sprawozdanie stwierdza, że organizacja partyjna nie dość troskliwą opieką otacza ZMP w naszym mieście, w związku z czym organizacja młodzieżowa rozwija się powoli. Jej aktywność ostatnio zmalała.
W sprawozdaniu podkreśla się znaczny wzrost prenumeraty prasy partyjnej – w pierwszym rzędzie „Trybuny Wolności” i „Głosu Pabianic”. Sprawozdanie zwraca przy tym uwagę na niedostateczną ilość materiałów lokalnych w „Głosie Pabianic”.
Po wysłuchaniu sprawozdania rozpoczyna się dyskusja, w której towarzysze wypowiadali się szczerze w sprawach niekiedy drażliwych zawsze jednak żywo interesujących ogół zebranych.
Dyskusję rozpoczął tow. Dąbrowski, przewodniczący Oddziału Związku Zawodowego Włókniarzy, który omówił osiągnięcia i zadania ruchu współzawodnictwa pracy w przemyśle włókienniczym naszego okręgu. Swe przemówienie tow. Dąbrowski kończy słowami: „Niech Zjednoczona Partia Klasy Robotniczej w Polsce stanie się przykładem dla robotników tych państw, gdzie jeszcze nie nastąpiło zjednoczenie ruchu robotniczego”.
Następnie powitał delegatów przedstawiciel PPS tow. Łukasik, który stwierdził, że najistotniejszym powodem klęski klasy robotniczej w Polsce w przeszłości było rozbicie na dwie partie robotnicze, usunięcie tego rozbicia stanowi gwarancję szybszego marszu do Polski Socjalistycznej.
Glos zabiera płomienny mówca – tow. Ochman, który na przykładach z życia naszego miasta wskazuje na pogłębienie się walki klasowej, na niedostateczną opiekę partii nad młodzieżą robotniczą szkół powszechnych i średnich.
Spokojnie i poważnie mówi weteran okresu walk 1905 roku tow. Furmański. Ale cierpkie słowa padają z jego ust pod adresem pabianickich biurokratów. Na zakończenie tow. Furmański powiada: „Był okres, gdy ja komunista – czasami już wątpiłem, czy dożyję tego wielkiego dnia, dla którego warto było przyjść na świat, chociażby tylko na ten jeden dzień. Doczekałem się po 50 latach walki, że ten dzień szybkimi krokami nadchodzi, że Zjednoczenie staje się rzeczywistością”.
Najistotniejsze sprawy poruszył tow. Rączka. I on wspominając czasy rozbicia ruchu robotniczego w Polsce, woła: „Wielkie to szczęście dla nas wszystkich, ale dla mnie 70-letniego szeregowca w walce o socjalizm, szczęście to szczególne, że doczekałem momentu zjednoczenia awangardy ruchu robotniczego w jedna partię, zjednoczenia na zasadach marksizmu-leninizmu”. (…) Na zakończenie tow. Domagała zwrócił się do zebranych, by w okresie przed Kongresem wzmogli wysiłki nad podniesieniem swego poziomu ideologicznego.
Po wyborze Komisji Skrutacyjnej – zebrani dokonali wyboru dwu delegatów na Kongres Zjednoczeniowy. Tow. tow. Kamińskiemu i Staromłyńskiej przypadł w udziale zaszczyt reprezentowania organizacji pabianickiej na Kongresie Zjednoczeniowym.
Rezolucja
Na zakończenie zebrani jednomyślnie przyjęli rezolucję, której treść podajemy w skrócie:
„Czwarta Konferencja PPR w Pabianicach solidaryzuje się całkowicie z uchwałami lipcowego i sierpniowego Plenum KC PPR.
Konferencja Miejska stwierdza, że zjednoczenie partii robotniczych w Polsce jest wyrazem dążeń całej klasy robotniczej. Konferencja wita z radością zwycięstwo Ludowej Armii Chin i Grecji, walki powstańców w Hiszpanii i wszystkich ludów uciskanych na całym świecie.
Konferencja widzi w Związku Radzieckim ostoję pokoju i demokracji, a w WKP (b) czołowy oddział klasy robotniczej całego świata.
Konferencja PPR przesyła klasie robotniczej Pabianic serdeczne pozdrowienia i stwierdza, że robotnicy Pabianic pomni swych rewolucyjnych tradycji, pracują z całym oddaniem nad odbudową kraju. Konferencja stwierdza, że oczyszczenie szeregów naszej Partii pobudziło czujność klasową i wzmocniło naszą partię.
Wystąpienie naszych kół partyjnych we wszystkich zakładach pracy w mieście w sprawie przedkongresowego współzawodnictwa pracy, jest zdrowym objawem rosnącej aktywności.
Konferencja Miejska stwierdza, że organizacja partyjna nie we wszystkich placówkach w naszym mieście odegrała decydującą i kierowniczą rolę, bądź z braku wyrobienia partyjnego lub podstaw ideologicznych. W związku z tym Miejska Konferencja wzywa kierownictwo organizacji partyjnej, by zwróciło baczniejszą uwagę na szkolenie polityczne i ideologiczne członków naszej partii, oraz na dobór kandydatów do Centralnej i Wojewódzkiej Szkoły Partyjnej.
Konferencja poleca zwrócić baczniejszą uwagę na organizację młodzieżową w naszym mieście, która ostatnio została bez opieki partyjnej.
Zwrócić należy baczniejszą uwagę, na szkolnictwo, a zwłaszcza na szkołę RTPD, którą należy rozbudować i zapełnić dziećmi robotniczymi.
Konferencja wzywa wszystkich członków organizacji partyjnej do największego wysiłku w pracy organizacyjnej i zawodowej, do czujności klasowej i do przestrzegania dyscypliny partyjnej. Tylko tą drogą możemy zbudować lepszą przyszłość klasy robotniczej i dojść jak najszybciej do socjalizmu. Niech żyje Zjednoczona partia Klasy Robotniczej”.
Po odśpiewaniu „Międzynarodówki” IV –ta Miejska Konferencja została zakończona. Towarzysze późno w noc rozeszli się do domów.
Głos Pabianic (16.12.1948): „Pabianice uroczyście witają Zjednoczenie polskiej klasy robotniczej”.
Pabianice w uroczysty sposób obchodziły dzień Zjednoczenia polskiej klasy robotniczej. W przededniu Kongresu i wczoraj w zakładach pracy i w szkołach odbyły się liczne okolicznościowe akademie.
We wtorek wieczór ulicami miasta przemaszerował capstrzyk z udziałem pocztów sztandarowych organizacji politycznych, społecznych, młodzieżowych, ORMO i straży ogniowej. Do zebranych na Placu Demokracji tłumów okolicznościowe przemówienie wygłosił prezydent miasta tow. Dolecki. W czasie tej manifestacji jak również na trasie capstrzyku wznoszono okrzyki na cześć Zjednoczonej Partii Robotniczej.
Załoga Pabianickich Zakładów Odzieżowych doniosła w dniu wczorajszym, że dla podkreślenia swej solidarności z obradującym w Warszawie Kongresem Zjednoczeniowym zmobilizowała wszystkie swe siły dla przedterminowego wykonania zobowiązania przedkongresowego.
Wczoraj o godzinie 7.30 rano wykonana została produkcja, zaplanowana uprzednio na dzień 31 grudnia w ilości 53.500 sztuk ciężkiej konfekcji ponad plan roczny.
Podobnym sukcesem w dniu Kongresu mogą się pochwalić robotnicy Państwowych Zakładów Przemysłu Jedwabniczo-Galanteryjnego w Pabianicach. Plan roczny, który załoga zobowiązała się wykonać do dnia 18 grudnia, został wykonany o 3 dni wcześniej. Sukces ten robotnicy zawdzięczają wzmożonemu współzawodnictwu pracy.
Wreszcie ukonstytuował się Komitet Miejski PZPR, partii która przez dekady kształtowała życie miasta. Głos Pabianic (29.12.1948) obwieszczał: W dniu 24 grudnia 1948 r. odbyło się plenarne posiedzenie Komitetu Miejskiego PZPR w Pabianicach, na którym zostały wybrane władze partyjne w następującym składzie: I-szy Sekretarz – Tuchowski Roman, II-gi Sekretarz – Nowak Marian.
W skład Komitetu weszli tow. tow.: Adamczyk Edmund, Furmański Maksymilian, Fiołek Stanisław, Gabriańczyk Feliks, Grambo Henryk, Gałka Stanisław, Górny Ignacy, Kamiński Stefan, Kussa Józef, Molenda Karol, Mik Jan Nowak Marian, Orell Mieczysław, Pęczkowski Stanisław, Rączka Piotr, Smolarek Irena, Skibiński Alfred, Sierosławski Henryk, Sulej Łucja, Samuel Wojciech, Felczerek Leon, Cieśla Antoni, Renkiewicz, Dąbrowski Stefan, Tuchowski Roman.
W skład Egzekutywy weszli tow. tow.: Gabriańczyk Feliks, Kussa Józef, Molenda Kartol, Sulej Łucja, Grambo Henryk, Kamiński Stefan, Nowak Marian, Tuchowski Roman, Dąbrowski Stefan.
Komitet Miejski PZPR w Pabianicach urządził w dniu 22 grudnia br. w świetlicy przy ul. Traugutta 4 wiec sprawozdawczy delegatów na Kongres Zjednoczeniowy polskiej klasy robotniczej.
Wiec zagaił pierwszy sekretarz Komitetu Miejskiego tow. Tuchowski . Sprawozdanie z referatów wygłoszonych na Kongresie złożył tow. Kamiński Stefan. Tow. Sulejowa Łucja odmalowała przed zebranymi nastrój, jaki panował podczas obrad Kongresu.
Salę wypełnili członkowie Partii oraz licznie przybyli bezpartyjni, głównie pracownicy PZPB w Pabianicach.
Głos Pabianic (17.12.1948): W podniosłym momencie ogłoszenia o zjednoczeniu partii robotniczych wszędzie w Pabianicach przerwano zwykły tok zajęć. We wszystkich fabrykach, szkołach, biurach, na ulicy przy głośnikach radiowych gromadziła się ludność poważna i wzruszona by po wysłuchaniu uroczystej decyzji wrócić do normalnych zajęć.
Pracownicy Zakładów Przemysłu Bawełnianego w Pabianicach w powadze i skupieniu wysłuchali aktu złączenia partii robotniczych.
Na dźwięk syren fabrycznych zatrzymały się setki maszyn w zakładach włókienniczych, ustał wszelki ruch, załóg robotników, administracja, Rada Zakładowa, przedstawiciele Związków Zawodowych, wszyscy zgromadzili się około głośników, uruchomionych na salach warsztatowych.
W zupełnej ciszy, w poważnym skupieniu wysłuchano historycznej decyzji o połączeniu obu partii robotniczych.
Po ukończeniu audycji radiowej na salach gorąco manifestowano na cześć Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i natychmiast wrócono do pracy, ażeby czynem, wzmożoną pracą uczcić dzień największego święta klasy robotniczej.
Nakładem PZPB w Pabianicach ukazała się starannie wydana jednodniówka pod nazwą „Na Kongres Zjednoczenia Partii Robotniczych”.
Celem, jaki przyświecał Komitetowi redakcyjnemu tej jednodniówki, było przedstawienie wkładu załogi PZPB w Pabianicach w osiągniecia naszego przemysłu. W artykule wstępnym czytamy między innymi: „My, robotnicy Państwowych Zakładów Przemysłu Bawełnianego w Pabianicach, jesteśmy świadomi dokonywujących się w naszym Państwie przemian i dlatego witamy Kongres Zjednoczeniowy z wiarą w lepszą przyszłość naszego kraju.
Rozumiemy, że ta lepsza przyszłość związana jest nie tylko ze zrozumieniem dążeń, ale również z ich realizacją, co zależne jest od trwałego wysiłku pracy, owocnej w swych skutkach.
Dlatego nie będziemy ustawali w naszej pracy produkcyjnej, bo ma ona przed sobą wzniosły cel – dobro ogólne, a więc i dobro każdego z nas”.
Zgodnie z tym robotnicy PZPB w Pabianicach nie szczędzili wysiłków dla wykonania rocznego planu produkcyjnego. Udało im się to wykonać przed terminem, dnia 24 listopada. W jednodniowce czytamy depesze tow. ministra Minca, dziękującego załodze za wykonanie planu.
Jednodniówka przynosi ponadto sylwetki delegatów robotniczych Pabianic na Kongres w warszawie.
W artykule „Dlaczego przodujemy?” czytamy: „Nasze Zakłady są dziś największym producentem wyrobów bawełnianych w Polsce, bo produkujemy około 4.000.000 metrów miesięcznie, wtedy, gdy z kolei następne duże Zakłady w Łodzi wytwarzają zaledwie około – 3.000.000 metrów, czyli o 25 proc. mniej. Przy tym trzeba podkreślić fakt, że tę olbrzymią produkcję wykonujemy przy pomocy stosunkowo małej ilości pracowników, ponieważ pod względem zatrudnienia stoimy na drugim miejscu. Świadczy to o tym, że nasza organizacja wytwarzania jest przodująca oraz stosunek naszych robotników do pracy jest wyróżniający się”.
Wydawać się to może nieprawdopodobne, ale przed wojną fabrykę Krusche-Ender otaczał olbrzymi park prywatny. Głos Pabianic ( nr 343/1948) informował: Jak już pisaliśmy przed kilkoma dniami 400 hektarowy park, leżący między Nowym a Starym Miastem, będący dawniej własnością firmy Krusche i Ender, został oddany Pabianicom w wieczystą dzierżawę. Dziś chcieliśmy poinformować naszych czytelników o projektach urządzenia tego parku. A projekty są nie byle jakie!
Park zostanie podzielony na cztery części. W jednej zostanie urządzony ośrodek sportowy dla młodzieży całego miasta, a nawet województwa. Będą tam dwa boiska sportowe piłki nożnej, bieżnia lekkoatletyczna, tor kolarski dla wyścigów rowerowych, tor żużlowy dla motocyklistów, boiska do gier sportowych, basen pływacki, korty tenisowe, boisko hokejowe, tor saneczkowy, kryta hala sportowa wraz z krytym basenem pływackim.
W drugiej części powstanie ośrodek sportowy dla dzieci młodszych. Znajdą się tu: ogródek jordanowski, basen dla dzieci młodszych czyli brodzianka, „wesołe miasteczko”, kucyki dla dzieci i inne rozrywki.
Dla osób dorosłych estrada na koncerty i popisy zespołów świetlicowych, kino na wolnym powietrzu. Cały park będzie zradiofonizowany.
Zostanie również urządzony ośrodek przyrodniczo-naukowy z palmiarnią i hodowla roślin egzotycznych. Fruwać tu będą egzotyczne ptaki, a w basenach pływać egzotyczne ryby.
Przy zwiedzaniu parku jeden z obecnych, mieszkaniec Pabianic, który dobrze pamięta dawnych fabrykantów, zwrócił naszą uwagę na piękną aleję białych brzóz. Ta aleja była wysadzana różami i nie wolno było do niej się zbliżać. Specjalna straż pilnowała całej alei – bo „w tej alei pani chodziła po rosie”. Ta aleja będzie znów wysadzona różami, tylko że po rosie biegać będą nasze dzieci – bez ochrony straży!
Jak nas informuje przewodniczący Miejskiej Rady Narodowej, ob. Kussa, wszystkie te piękne zamierzenia będą realizowane w ciągu roku. już teraz przystąpiono do budowy stadionu.
Teren, o którym mowa w artykule zajmują obecnie obiekty sportowe MOSiR oraz Centrum Handlowo-Rozrywkowe TKALNIA. Mamy tutaj jedyne miejskie pole golfowe w Polsce i Driving Range – największą miejską strzelnicę golfową w kraju, a także Europejski Park Rzeźby. Dawny park fabrykancki przecina ulica Roweckiego.
W powojennych Pabianicach tysiące mieszkańców nie umiało czytać ani pisać. Głos Pabianic (nr 65/1948): „Skończmy z fałszywym wstydem”
Jak już swego czasu donosiliśmy, kierownictwo świetlicy PZPB przy poparciu inspektoratu szkolnego – od dnia 10 stycznia br. zorganizowało na terenie tejże świetlicy kursy dla analfabetów.
Jeśli się zważy, że na terenie naszego miasta jest jeszcze kilka tysięcy analfabetów, jeśli się zważy, że na terenie PZPB pracuje około pół tysiąca ludzi nie umiejących czytać i pisać – doceni się wtedy wagę tego przedsięwzięcia. Niestety – nie doceniają tego dotychczas ci co winni być tym kursem zainteresowani - analfabeci od urodzenia i analfabeci wtórni, których w wyniku ostatniej wojny przybyło nam sporo.
Tak należy sobie chyba tłumaczyć fakt, że na kurs uczęszcza tylko 30 osób. Są to ludzie młodsi i starsi (kilkoro ponad 50 lat) – kobiety i mężczyźni. Wyniki są zadawalające, choć nie całkowicie właśnie ze względu na małą ilość korzystających z kursu. (…)
Dlatego też trzeba zrobić wszystko, aby umiejący czytać, którzy doceniają korzyści płynące z umiejętności czytania i pisania – wytłumaczyli swoim krewnym, znajomym, aby zwalczyli w sobie fałszywy wstyd, aby przestali się tłumaczyć podeszłym wiekiem i skorzystali z okazji.
Kurs w świetlicy PZPB jest całkowicie bezpłatny, nawet książki, zeszyty i ołówki kursanci dostają darmo – 3 miesiące zleci jak nic i wyjdą z niego pełnowartościowi ludzie.
Po wojnie starych pabianiczan w znaczącej mierze zastąpili przybysze ze wsi – zazwyczaj analfabeci. Głos Pabianic (nr 320/1948): Z początkiem października Związki Zawodowe w Pabianicach przystąpiły do organizowania na szeroką skalę zakrojoną akcję zwalczania analfabetyzmu. Statystyka tegoroczna wskazuje, że w przemyśle naszego miasta pracuje 987 analfabetów i wtórnych półanalfabetów.
W pierwszej fazie szkolenia analfabetów zorganizowano w porozumieniu z Inspektorem Szkolnym sześć kursów. Kursy te chwilowo obejmują analfabetów do lat 45 –ciu. W pierwszym etapie nauczania objęły one 260-ciu analfabetów. Kursy odbywają się przed i po południu w sześciu punktach szkoleniowych naszego miasta.
Walka z analfabetyzmem w naszym mieście – w związku z napływem nowych sił roboczych z terenu wiejskiego, gdzie półanalfabetyzm i analfabetyzm obejmował stosunkowo większy procent ludności niż w mieście – jest problemem nader istotnym.
Po okresie okupacji nazistowskiej w miasteczku szalała gruźlica. Głos Pabianic (nr 65/1948) zapraszał na badania i szczepienia: W najbliższym czasie zjedzie do Pabianic wędrowne ambulatorium Duńskiego Czerwonego Krzyża, dla przeprowadzenia tu badan i szczepień ochronnych przeciwko gruźlicy. (…) Przewiduje się, że na terenie naszego miasta Duński Czerwony Krzyż zbada około 17 tysięcy osób. Z pomocą w tej akcji przyjdą mu nasi studenci pabianiczanie – studiujący medycynę.
Mieszkańcy oczekiwali godziwej rozrywki. Jednak artyści łódzcy nie potrafili sprostać oczekiwaniom. Głos Pabianic (nr 16/1948) pisał: „Z dużej chmury mały deszcz”
Przysłowie powyższe można by zastosować do wyrażenia opinii o przedstawieniu z jakim przyjechał do nas teatr muzyczny „Lutnia” z Łodzi. Szumne afisze i zawarte w nich obiecanki sprawiły, że pabianiczanie czekali na to wydarzenie z niecierpliwością, a w dniu imprezy przybyli tłumnie do teatru, mimo, że bilety wejścia były wcale nie tanie. Ile niecierpliwości tyle rozczarowania – bo impreza ta, rzec można z całą otwartością, nie udała się i to tylko z winy teatru. Zaczęło się od tego, że przedstawienie zaczęło się z godzinnym opóźnieniem, co w połączeniu z przydługimi antraktami przeciągnęło je do godziny 2-giej w nocy. Zapowiadaną „wielką” orkiestrę zredukowano do jednego fortepianu.
Z tego wszystkiego należy wnosić, że „Lutnia” potraktowała Pabianice jak jakieś zapadłe miasteczko, w którym ludzie nie wiele widzieli. Słone ceny biletów i wykazane wyżej braki sprawiły, że ludzie wychodzili z przedstawienia rozgoryczeni – wielu z powodu spóźnionej pory wyszło jeszcze przed końcem przedstawienia!
Głos Pabianic (nr 113/1948) zapowiadał „operę artystyczną”.
Młodzieżowy zespół artystyczny przy II Państwowym Liceum i Gimnazjum im. Królowej Jadwigi w Pabianicach w niedzielę dnia 9 maja o godz. 19 i dniach następnych w sali Związku Walki Młodych wystawi operę artystyczną „Taniec kwiatów”, znanego przed wojną na terenie Pabianic pedagoga i kompozytora Henryka Miłka. Przedstawienie to przygotowane i wyreżyserowane z dużym nakładem pracy przez ob. prof. J. Zbróżkową i K. Koniora posiada duże walory artystyczne i niewątpliwie przyjęte będzie z uznaniem przez publiczność zarówno najmłodszą jak i starszą.
Głos Pabianic (nr 168/1948) zajął się także edukacją muzyczną.
W Pabianicach, przy ul. Garncarskiej istnieje Szkoła Muzyczna. Ponad 100 uczniów korzysta tutaj z nauki. Wielu z nich, to przyszłe talenty, którym można wróżyć świetna przyszłość. Młodzież pabianicka chętnie garnie się do muzyki i wielu jest kandydatów chętnych zapoznać się z kunsztem muzycznym, lecz szczupłość miejsca nie pozwala rozszerzyć tego przybytku kultury. Szkoła nie posiada nawet własnej sali koncertowej, gdzie można by choć raz w miesiącu urządzić popisy młodych adeptów sztuki, tak konieczne dla ich wychowania.
Wielce pożądanym byłoby upaństwowienie szkoły. Podniósłby się wtedy poziom nauki, a i zwiększyłyby się możliwości ogarnięcia wszystkich talentów muzycznych niewątpliwie istniejących w ukryciu. Może niejeden „Janko Muzykant” przekroczyłby progi uczelni.
W dniach 17 i 18 czerwca br., w sali Domu Katolickiego, odbyły się popisy wychowanków szkoły. Rozpoczęły się one muzyką Szopena w wykonaniu najmłodszej wychowanki. Bardzo ładnie wypadły utwory grane na cztery ręce przez dwie uczennice oraz ćwiczenia na skrzypcach. Clou występu stanowił kwartet smyczkowy. Całość wywarła na słuchaczach wybitnie dodatnie wrażenie.
„W Bibliotece Miejskiej nic się nie zmieniło! Trzeba tam szybko zrobić porządek” grzmiał Głos Pabianic (nr 7/1948).
Lokal Biblioteki Miejskiej przy ul. Garncarskiej 7 jest miłym lokalem. Wszędzie czysto, widno, gdzieniegdzie doniczki z kolorowymi begoniami. Długie rzędy wysokich półek z książkami, dwie miłe panie – słowem – wszystko tak jak w bibliotece być powinno.
Ale zajrzyjmy do katalogów: A wiec na „A” – Andrzejewski, nie, nie ma. Więc na „B” – Brandysa również nie ma, ani Borowskiego, więc może na „R” - Adolf Rudnicki, nie ma Rudnickiego, nie ma Szmaglewskiej. Tak można przewędrować przez wszystkie litery alfabetu. W Bibliotece Miejskiej w Pabianicach nie ma śladu, że żyje na świecie i pisze Ilia Erenburg, że rozkwita nowa wspaniała literatura radziecka, że zaczyna rosnąć nowa literatura polska.
Więc może jeszcze chociażby najmniejsza biblioteczka marksistowska w rodzaju popularnych, niedużych broszurek. Owszem, jest jedna broszurka Lenina. Cieniutka, w czarnej sztywnej oprawie, ginie w szeregach dużych książek.
Ten stan rzeczy wydaje mi się tak nieprawdopodobny, że jestem skłonna przypuszczać, iż są jakieś pomyłki w katalogowaniu. Więc zaczynam przeglądać działy książek naukowych. Może tam jest cos z ostatnich wydań. Owszem, są książki naukowe z dziedziny geografii, przyrody, fizyki – wszystko książki wydane w latach 1900 -1922. Ogółem biblioteka posiada 6 tysięcy tomów w tym 1500 tomów – to dział naukowy.
Przeglądam katalogi działu filozoficznego. Przerzucam kartki na chybił trafił: Botcher Lucjan „Stoliki wirujące”, szkic informacyjny, zawierający wskazówki praktyczne jak prowadzić seanse spirytystyczne. Następne kartki „Czy umarli żyją, ankieta o stanie obecnym nauki metempsychicznej”, „Glosarium okultyzmu”, „Przegląd teozoficzny”, wydawnictwa firmy – „Synteza wiedzy ezoterycznej”, „Zasady nowej nauki o duchu”. A dalej znów „Życie po śmierci” – wykład nauk o duchach, naukowe uzasadnione rozwiązanie życia po śmierci”. Jest tych książek tyle, że stąd pytanie, czy Pabianice nie są miastem spirytystów?
Chcę przejrzeć jeden z tych tomów – nie ma, w czytaniu, może inny tego samego rodzaju – również w czytaniu.
Nadchodzi kierowniczka. Objęła ona swe funkcje kilka dni temu, więc oczywiście nie jest za ten stan rzeczy odpowiedzialna. Teraz dowiadujemy się, że Ministerstwo Oświaty przydzieliło w czerwcu 130 tomów książek, wydanych po wojnie, że we wrześniu Zarząd Miejski przeznaczył 60 tys. zł na zakup książek i że książki zostały zakupione. Że obecnie Biblioteka ma również do dyspozycji 85 tysięcy na zakup nowych książek.
Więc jeżeli nowe książki są, dlaczego się ich nie czyta?
Bo od czerwca stoją, nieskatalogowane, w szafkach na końcu Sali.
W szafach tych znalazłem również egzemplarze „Twórczości” z roku 1946 – obecnie już miesięczników nie prenumeruje się. Nie ma więc „Nowych Dróg”, nie ma „Problemów”. Nie ma też zupełnie tygodników jak „Kuźnica”, „Odrodzenie” czy „Nowiny literackie”.
Przeglądam książki przysłane z Ministerstwa Oświaty i książki kupione. Książki zakupione zdradzają od razu, że dobór ich jest zupełnie przypadkowy. Zapytuję kto robi spisy książek do zakupu. Do tej pory robili to pracownicy biblioteki.
Obecnie ma się zakupić książek za 85 tysięcy złotych. Czy nie byłoby właściwe, ażeby spisy były uzgadniane z Wydziałem Oświaty Zarządu Miejskiego? Czy sprawą tą nie powinien zainteresować się Wydział Propagandy Komitetu Miejskiego Partii.
Wizytówką miasta była „Szkoła Rzemiosł”, czyli Państwowe Gimnazjum Mechaniczne przy ulicy Piotra Skargi. Głos Pabianic (nr 71/ 1948):
Tradycja PGM sięga swymi początkami czasów sprzed I-ej wojny światowej, już wtedy bowiem powstała w Pabianicach tzw. Szkoła Rzemiosł, która przetrwała w różnych wypożyczanych lokalach aż do roku 1924. Z dniem 13 maja tegoż roku w wyniku specjalnej uchwały Ministerstwa WR i OP – powstaje w naszym mieście Przemysłowo-Rzemieślnicze Gimnazjum im. Kilińskiego. W 1926 roku rozpoczęto budowę własnego gmachu przy ul. Tuszyńskiej, który już w sierpniu 1927 r. był gotowy i w którym do dziś PGM ma swoją siedzibę.
Nawiasem mówiąc gmach ten budowany wg najnowszych planów i wymogów należy do najbardziej eleganckich budynków Pabianic.
25 widnych sal o powierzchni do 3 tys. metrów kwadratowych to sale wykładowe, kreślarnie i pracownie, wspaniała sala gimnastyczna i największa w Pabianicach sala rekreacyjna (rozrywana w okresie karnawału na bale i zabawy), to wreszcie jadalnia i pokój dla organizacji młodzieżowych. Niezależnie od tego szkoła ta posiada specjalne pawilony na odlewnię, spawalnię, kuźnię i stolarnię – oto pobieżny obraz samych budynków. A wyposażenie? Wyposażenie techniczne wspaniałe, z każdym dniem się ulepsza przez remont i uruchamianie dalszych maszyn. Krótko mówiąc PGM rozwija się. Czyja to zasługa?
Najlepiej powiedział nam o tym dyrektor pedagogiczny tej uczelni, siwowłosy, ale energiczny jeszcze staruszek, doświadczony pedagog i naukowiec ob. Koziara Teofil.
- Szczerze mówiąc, to myśmy tu zaczęli żyć dopiero od 1 września ubiegłego roku, to znaczy od czasu, gdy szkołę upaństwowiono i kiedy przyjechał do nas dyrektor naczelny tej placówki ob. Godlewski. Do tego czasu gimnazjum było placówką miejską – mieliśmy tu ciągłe kłopoty finansowe, brak taboru, narzędzi, a teraz, aż miło tu pracować nawet i wieczorami.
Dyr. Godlewski sprawił, że wróciło do nas 57 różnych maszyn zrabowanych nam w 1943 roku przez Niemców, on też sprawił, że Ministerstwo Oświaty dało nam 4 miliony złotych zaliczki a conto poważnych zamówień na maszyny dla szkół rzemieślniczych w całej Polsce, że uruchamiamy nowe oddziały, że od 1 września powstaną tu jeszcze dwie uczelnie, że mamy już własną bibliotekę. Zresztą o tym wszystkim on sam wam najlepiej opowie. Ja od siebie chciałbym tylko dodać, że brak nam tu strasznie pracowni a właściwie pieniędzy na wyposażenie tych pracowni, to jest pracowni fizycznej, chemicznej i przyrodniczej oraz dotacji na powiększenie naszej podręcznej biblioteki. Poza tym pracuje nam się tu zupełnie znośnie i gdyby mi teraz kazano zmienić miejsce pracy, czułbym się skrzywdzony.
- A może teraz opowie nam ob. o samej szkole, o uczniach, o organizacji pracy?
- Uczniów mamy w tej chwili 210 z tego 70 proc. to synowie chłopów i robotników. Tutaj chciałbym zaraz zaznaczyć, ze konieczna nam jest bursa, bo wielu z naszych wychowanków dojeżdża codziennie pociągiem, tramwajami, rowerami, wielu chodzi pieszo, a wielu niestety, z pobliskich wsi, mimo najszczerszych chęci nie może do nas uczęszczać właśnie z braku bursy. Poza tym należałoby też zwiększyć dla naszej szkoły fundusz stypendialny. W tej chwili korzysta z niego 17 osób, z tego 15 po 1000 zł i 2 po 1500 zł (w tym 8 synów chłopskich i 9 robotniczych) – takich naprawdę potrzebujących mamy tu około 50 osób.
Jeśli chodzi o organizację pracy to uczniowie nasi mają tygodniowo 16 godzin zajęć teoretycznych. Po skończeniu naszej szkoły absolwenci maja prawo wstępu do każdego liceum.
Wychodzimy ze szkoły zbudowani. Po drodze do pawilonów technicznych zawadzamy jeszcze o ślusarnię, gdzie uczniowie pod kierownictwem wychowanka tejże szkoły ob. Kołackiego wykonali wszystkie konieczne dla siebie narzędzia i pomoce ślusarskie wartości ponad 1 milion złotych, gdzie obecnie produkują fachowo komplety przyborów formierskich – po raz pierwszy po wojnie w Polsce według norm polskich.
Z tymi ostatnimi i z wiertarkami produkcji PGM pojedzie w tym roku na Targi Poznańskie. Uczniowie ubrani w jednolite, granatowe berety i kombinezony (też zasługa dyr. inż. Godlewskiego) – noszą znaczki swych organizacji – o, bo uczniowie tutejsi wyrobieni są społecznie. Są tu koła ZWM, OMTUR i ZHP, prawie wszyscy należą do PCK i biorą żywy udział w sporcie. Ich sekcja bokserska np. znana jest już nie tylko w Pabianicach.
Jak się zapewne czytelnicy domyślają dzisiejszy artykuł o PGM ( GP, nr 78/1948) będzie dokończeniem tego cośmy o tej placówce napisali wczoraj. PGM to nie tylko szkoła, ale jeszcze coś więcej, a mianowicie, jest to poważna placówka produkcyjna, która pracuje dla odbudowy kraju tak jak i inne fabryki – i dziś właśnie od tej strony chcemy o nim pisać.
Już wczoraj wspomnieliśmy, że z dniem 1 września 1947 placówka ta została upaństwowiona, a dyr. naczelnym mianowany został ob. inż. Godlewski. Jesteśmy właśnie w jego towarzystwie i sekretarza miejscowego koła PPR tow. Kałużnego na terenie pawilonów produkcyjnych. Choć właściwie zajęcia szkolne już się skończyły praca tu wre normalnie, bo tak się tu sprytnie urządzono, ze aby wykorzystać maszyny stojące bezczynnie pod nieobecność uczniów, zatrudniono tu 40 normalnych robotników produkcyjnych, którzy wykonują gros zamówień z zewnątrz, a jednocześnie swą wiedzą fachową pomagają uczniom w zdobywaniu praktycznych wiadomości w obranym przez nich zawodzie. W takiej np. kuźni na 3 kowadłach pracują robotnicy produkujący jakieś skomplikowane części do maszyn papierniczych, a tuż obok jacyś zapóźnieni uczniowie wykuwają z rozmachem narzędzia formierskie. Zrozumiałe jest, że takie sąsiedztwo wychodzi młodym adeptom sztuki kowalskiej na zdrowie, bo „sąsiedzi” dorośli nie skąpią fachowych wskazówek, jak trzymać młot, jak uderzać a sama obserwacja ich pracy też wiele daje. Podobne sceny można tu spotkać na wszystkich innych oddziałach, a jest ich tu sporo.
Jest kuźnia ręczna i maszynowa, jest spawalnia elektryczno-acetylenowa i punktowa, jest ślusarnia i warsztaty mechaniczne, wyposażone w tokarki, strugarki, rewolwerówki, szlifierki, dłutownice i cały szereg innych skomplikowanych maszyn, jest wreszcie odlewnia żeliwa i metali kolorowych.
Na tej odlewni chcemy się zatrzymać nieco dłużej, nie dlatego, żeby była ona ciekawsza od innych oddziałów, ot zwykła odlewnia mniejsza i mniej zmechanizowana niż odlewnie wielkich fabryk metalurgicznych. Zatrzymamy się tu dlatego, że jest to jak gdyby podstawowy oddział całej produkcji PGM i dlatego, że tu właśnie są ludzie, którzy tę produkcję robią. Tak właśnie tu. Tutaj to odlewa się części do maszyn włókienniczych, do maszyn papierniczych, dla warsztatów szkolnych itp. Tutaj jest pierwszy etap potężnych wiertarek kolumnowych (z którymi PGM jedzie na Targi Poznańskie) i korpusów silnikowych, tutaj robi się odlewy grzejników i armatur elektrycznych. Zaiste szeroki zakres produkcji i pomyśleć, że właśnie w tym dziale, prawie, że podstawowe prace wykonuje kobieta – jedyna kobieta na odlewni – rdzeniarka ob. Jaksa Stanisława. Z nawiązanej z nią rozmowy dowiadujemy się, że pracuje ona tu od początku powstania tej szkoły, a właściwie zaczęła tu pracować już przy jej budowie, donosiła murarzom cegłę, a potem przeszła do odlewni i do dziś tu pracuje.
Czy zadowolona z pracy? Naturalnie do bawełny, choć tam podobno lepiej płacą i robota dla kobiety odpowiedniejsza, nie pójdzie, bo po pierwsze nie umie robić, a po drugie, tak już pokochała swoją pracę i warsztat, że nie mogłaby się z nią rozstać. „Zaczęłam tu pracować jako młoda dziewczyna, dziś jak widzicie, mam życie poza sobą, mam 58 lat i nie odejdę stąd, chyba, ze śmiercią, a niewiele mi się już należy”.
Najbliższym sąsiadem ob. Jaksy jest tow. Sobański Władysław, stary robotniczy działacz były KPP-owiec, formierz mający za sobą 48 lat pracy. Obok nich pracują tutaj młodzi wychowankowie tej szkoły, szczerze jej obecnie oddani, tow. Kałużny, tow. Walkiewicz, Sobieryn, Wiśniewski i inni. Ludzie godni uznania są zresztą i na innych oddziałach. Takim jest np. kier. warsztatów mechanicznych ob. Ptaszyński Jan, takimi są członkowie brygady remontowej, rewindykowanych maszyn ob. ob. Jankowski Ignacy, Michel Stefan, Wójtowicz i Luter, takim jest wreszcie portier ob. Rudnicki Leon, który po wojnie zabezpieczył tu wszystkie urządzenia i kocha tę szkołę. Naprawdę sympatyczni tu ludzie i strasznie sympatyczna atmosfera pracy.
- Może pan dyrektor opowie nam teraz o szkole coś od siebie? – zwracamy się po zwiedzeniu zakładu do dyr. Godlewskiego.
- Szczerze mówiąc niewiele mi już pozostaje dodać do tego coście panowie widzieli i słyszeli. Chciałbym tylko raz jeszcze podkreślić, że jeszcze nigdzie dotąd tak sympatycznie mi się nie pracowało jak tutaj.
- Może jednak coś o tych planach, o których wspominał uprzednio ob. dyr. Koziara?
- Dążeniem naszym jest rozbudowa tej placówki i to wszechstronnie. Remontowane obecnie maszyny pozwolą nam zwiększyć plan produkcji, a od wakacji organizujemy tu u nas pierwsze w Polsce gimnazjum odlewnicze i liceum mechaniczne. Aha, w dziale produkcji uruchomimy też niedługo oddział automatów do wyrobu śrubek końcówek do łączników elektrycznych, wtyczek itp. Mamy już u siebie 6 maszyn szwajcarskich typu Tornos i 1 maja już je puścimy w ruch.
- Wspomniał pan coś o planie produkcji?
- Tak, bo my też mamy swój plan, na ten rok przewiduje on między innymi wykonanie 12 wiertarek dla szkół zawodowych, zamówionych przez Ministerstwo Oświaty, wartości 24 milionów złotych, a niezależnie od tego pewną liczbę części zapasowych i innych drobnych rzeczy wartości także kilkunastu milionów. Oczywiście plan ten na pewno wykonamy, bo już np. za styczeń wykonaliśmy w 101 proc., a wartość produkcji wyniosła 2 miliony 17 tys. zł., za luty zaś w 122 proc. – 2 miliony 434 tysiące zł.
- A wasze bolączki?
- Brak bursy, przy naszych planach rozszerzenia uczelni (w przyszłym roku chcemy dociągnąć do 500 uczniów) jest wprost nożem na gardle, trzeba tu bowiem pamiętać, że ponad 50 proc. naszych uczniów, rekrutuje się ze wsi. Z tych samych mniej więcej powodów poważną bolączką jest przyznany nam szczupły fundusz stypendialny.
Na zakończenie chciałbym dodać, że z nowym rokiem szkolnym czekamy na uczniów do gimnazjum odlewniczego i do liceum z terenu całej Polski.
System komunistyczny przez pewien czas tolerował mieszczańskie relikty życia. Głos Pabianic (nr 78/1948) informował na przykład o nieuczciwej służącej: Ob. Muszyńska Alicja, zamieszkała w Pabianicach przy ulicy Reymonta 7, zameldowała w komisariacie MO, że służąca jej Wójcicka Bronisława, pochodząca z Tążewa gm. Wadlew skradła jej około 2 tysięcy złotych i zbiegła w niewiadomym kierunku.
Po zakończeniu wojny w mieście zapanował optymizm demograficzny. Głos Pabianic (nr 151/1948): (…) Normalna praca Urzędu Stanu cywilnego to nowożeńcy, rejestracje urodzin i zgonów, wypisy z ksiąg metrykalnych akt dawnych itp. Ślubów udziela kierownik Urzędu, ob. Sergiusz Maslich, względnie jego zastępca. W ciągu pięciu miesięcy bieżącego roku w związek małżeński wstąpiło 257 par. Bardzo pocieszająco wygląda stosunek zgonów do urodzin. W tym samym, co wyżej okresie, zarejestrowano 547 urodzin, a tylko 270 zgonów. Świadczy to, że Pabianice są bardzo żywotnym miastem i kto wie, czy kiedyś – w przyszłości nie osiągną rozmiarów wielkiego miasta.
Warto poświęcić kilka słów sali, w której odbywają się śluby. Piękny pokój. Nad stołem orzeł i flaga państwowa, na podłodze wzorzysty dywan. Obite czerwonym pluszem fotele dla nowożeńców oraz krzesła dla asystujących dopełniają całości.
O mało byłbym zapomniał wspomnieć o pianinie, które na specjalne żądanie oblubieńców śle tony „Veni Creator” i o przepięknym obrazie przedstawiającym parę wieśniaków w polu, przyglądających się z zachwytem swemu maleństwu.
Na zakończenie spełniam prośbę kierownika Urzędu i oznajmiam, ze zgłaszanie urodzin winno odbywać się najpóźniej w 14 dni po przyjściu na świat noworodka. Leży to we własnym interesie obywateli miasta Pabianic, bo przecież wchodzi tu w grę otrzymanie kartek i mleka dla maleństw.
Rozpoczynała się także „bitwa o handel”. Głos Pabianic (nr 283/1948) nakazywał: „Pabianice muszą mieć więcej sklepów państwowych i spółdzielczych”
W Pabianicach bardzo poważnie odczuwa się brak sklepów państwowych czy spółdzielczych przy jednoczesnym nadmiarze sklepów prywatnych. Mieszkańcy Pabianic roszczą sobie słuszne pretensje do tego, by mogli nabywać artykuły pierwszej potrzeby lepszej jakości z tanich źródeł, jakimi są sklepy państwowe i spółdzielcze. Dla ilustracji można przytoczyć następujące cyfry: mamy w Pabianicach aż 135 sklepów prywatnych podczas, gdy państwowych i spółdzielczych – tylko 32. Pewne czynniki w Pabianicach i w Łodzi uważają, że taki stan jest rezultatem trudności lokalowych.
My w tej sprawie jesteśmy innego zdania, ponieważ jest publiczna tajemnicą, jaką drogą niektórzy kupcy zdobyli swoje sklepy w naszym mieście. Większość z nich miała do tej pory do czynienia ze wszystkimi dziedzinami życia gospodarczego za wyjątkiem handlu. Jesteśmy bardzo ciekawi, który z kupców właścicieli sklepów od ulicy Narutowicza do apteki mgr. Markusa, jest z zawodu kupcem. Ci właśnie „kupcy”, którzy w najróżniejsze „cudowne sposoby” doszli do posiadania swych sklepów, a obecnie i kapitału, posiadają lokale w których można by z powodzeniem utworzyć jakąś z placówek państwowych ewentualnie spółdzielczych.
Czy te dwa duże sklepy i wspaniały magazyn 2-piętrowy posiadający windę i inne specjalne urządzenia przeznaczone na ten cel, mieszczące się przy ul. Armii czerwonej 22, nie odpowiadają wszelkim warunkom tego rodzaju placówki?
„Trójki kontrolerów społecznych wyruszają na miasto”. Glos Pabianic (nr 319/1948):
Jest nas czterech – trzej robotnicy z PZPB i ja – przedstawiciel prasy partyjnej. Przed chwila zakończyła się odprawa w Inspektoracie Społecznej Komisji Kontroli Cen, gdzie stwierdzono, ze spekulanci, co prawda uspokoili się nieco po serii kontroli przeprowadzonych w październiku, ale daje się zauważyć pobieranie nadmiernych cen za towary, nie będące artykułami pierwszej potrzeby.
Idziemy ulicami Pabianic. Ludzie spieszą do pracy, wagony tramwajowe przepełnione. Jeden z towarzyszy – kontroler społeczny powiada: „By oni mogli spokojnie pracować i nie umniejszać swego zarobku na rzecz spekulantów, my musimy przeprowadzać akcje kontrolne.
Pierwsze kroki kierujemy do sklepu spożywczego ob. K. który już kilkakrotnie był karany za pobieranie nadmiernych cen. W rejestrach Społecznej Komisji Kontroli Cen notowany jest jako „niepoprawny szkodnik gospodarczy i zatwardziały spekulant”.
Poproszę o te konserwy – jeden z kontrolerów wskazuje ręka na pudełko konserw. Cena? …. 323 złote. A dlaczego nie ma cennika?
Właściciel sklepu jest skonsternowany. My ceny – powiada – znamy już na pamięć. Ale po chwili dodaje: Pomyliłem się – konserwy te kosztują właściwie … 296 złotych.
Kontrolerzy społeczni grzecznie pytają o pewne dane, sprawdzają marzę zarobkową. Okazuje się, że spekulant i tym razem próbował „szczęścia”.
Ile kosztuje cynamon?... Siedemnaście złotych deko. A dlaczego pani sąsiad sprzedaje po dziesięć złotych za deko? Właścicielka zorientowała się z kim „ma przyjemność”. Może sąsiad kradnie – powiada – albo kupuje kradzione.
Ale okazało się z rachunków, kto okrada konsumenta. Rachunek nabycia wskazuje, ze właścicielka sklepu płaciła po 6 zł za deko. Jedenaście złotych zarobku na jednym deko – to chyba trochę za dużo!
Tym razem – artykuł pierwszej potrzeby. Rzeźnik S. odpowiada nam, że słoniny nie ma, bo – dodaje – można ją kupić chyba tylko w aptece. Zrzedła mu jednak mina, gdy kontrolerzy wylegitymowali się i weszli do warsztatu masarskiego, gdzie na hakach wisi kilka solidnych polówek z dziesiątkami kilo słoniny.
Właściciel sklepu rzeźniczego (dwie własne kamienice w Pabianicach) próbuje się tłumaczyć, ale w końcu macha ręką i milknie.
Piekarnia. Wchodzimy – kupujemy po bułce, bo jeść się chce. Praca właściwie skończona. Wchodzi kobieta do sklepu i powiada: „Proszę trzy kilo kartofli”. Ekspedientka mruga na nią.
Ktoś przychodzi po ogórki. Ekspedientka znów mruga, że to niby nieznajomi są w sklepie.
Okazało się, ze ekspedientka – dawna właścicielka sklepu spożywczego, pod nieobecność kierownika piekarni prowadzi sama własny handelek: wszystko tu można dostać od ogórka kiszonego do sztuki wełny. Kalkulowało się jej zamknąć własny sklep, a zorganizować bez wiedzy Urzędu Skarbowego i bez płacenia podatków, drugi, nielegalny handelek. Teraz - ”przy okazji” – i ta sprawa wyszła na jaw. Byliśmy w kilkunastu punktach sprzedaży. Co nas najbardziej zastanowiło, to fakt, że kupujący nie sprawdzają cenników i płacą każdą żądaną cenę – płacą i przepłacają. Szkodzą sobie w ten sposób i szkodzą innym, bo takie postępowanie rozzuchwala spekulanta, bo spekulant nie czuje nad sobą kontroli.
W mieście były organizowane tzw. marsze jesienne, mające podnieść tężyznę fizyczną pabianiczan.
Akcja marszów jesiennych zapowiada się w Pabianicach bardzo dobrze. Do chwili obecnej zgłoszono udział 92 drużyn tj. około tysiąca osób. W tej liczbie wystąpi 29 drużyn żeńskich, startujących na dystansie 3 kilometrów, 25 drużyn męskich i żeńskich 10-osobowych, startujących na dystansie 5 kilometrów i 38 drużyn męskich, startujących na dystansie 10 km.
Program marszów jest następujący: godz.9.30 – zbiórka zawodników na placu Demokracji, godz. 10 – raport, godz. 10.30 – wymarsz drużyn na miejsce startu do parku przy starostwie. Godz. 11 – start drużyn do marszów, godz. 13 – zakończenie marszu i rozdanie nagród.
Trasa marszów przebiega autostradą w kierunku na Łódź i Łask.
Miejski Komitet Wykonawczy Marszów Jesiennych w Pabianicach przyjmuje w dalszym ciągu zgłoszenia drużyn, jak też nagrody w postaci pieniędzy, bądź też sprzętu sportowego.
Jednocześnie Komitet zwraca się z apelem do wszystkich partii politycznych i organizacji społecznych, a w szczególności do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, Towarzystwa Przyjaciół Żołnierza, Związku Uczestników Walki Zbrojnej, Milicji Obywatelskiej i miejscowych władz o stawienie się (pożądane ze sztandarami) na placu Demokracji w dniu 17 bm. o godz. 9.30 celem uświetnienia uroczystości Marszów Jesiennych.
Głos Pabianic (nr 15/1948) przedstawiał z dumą miejscowe fabryki – „Już nie Osram – a L1-Pabianice”.
Po wstępnych formalnościach w dyrekcji fabryki żarówek w Pabianicach, dostaliśmy przewodnika w osobie kierownika produkcji, towarzysza Rurawskiego, który starał się, aby nam wszystko jak najprzystępniej wyjaśnić.
- Produkcja nasza – objaśniał nas już po drodze do oddziału przygotowawczego – rozpada się na dwa zasadnicze działy - dział żarówek normalnych od 15 do 1000 Watt i dział żarówek-karłów (do lampek kieszonkowych). Naszym surowcem są baloniki i rurki szklane, które sprowadzamy tu z hut „Siemianowice” i „Polanica-Zdrój” z Dolnego Śląska. Ponieważ podstawowym warunkiem trwałości żarówek jest ich czystości, baloniki te i rurki (rurki stosuje się do wyrobu wewnętrznych szklanych części żarówek normalnych – uchwyty elektrod oraz na baloniki do żarówek-karłów) „kąpie” się w wannach w roztworze kwasu solnego, potem dokładnie się suszy i dopiero wtedy przesyła się na salę produkcyjna.
Sala produkcyjna – to izba o wysokiej temperaturze. W porównaniu z taką np. przędzalnią albo tkalnią – panuje tutaj cisza (co prawda cicho tu zupełnie nie jest, bo 90 procent tu pracujących to kobiety, a wiadomo, że gdzie dużo kobiet – to o ciszy trudno mówić). Gaz panuje tu wszechwładnie – przy każdej maszynie widać po kilka palników, zakończonych niebieskawymi żądłami płomyków. Te płomyki właśnie ucinają zbędne części balonika czy rurki, topią szkło, lutują itp.
- Tutaj właśnie – kontynuuje swe wyjaśnienia tow. Rurawski – jest serce naszej fabryki. Tu jak widzicie, wtapia się elektrody, tu obcina się zbędne części balonika, tutaj balonik się zatapia, wypompowuje się z niego powietrze, napełnia się azotem, potem zakłada się oprawki – a po przejściu przez kontrolę - wychodzą już gotowe żarówki.
Chodzimy za tow. Rurawskim od maszyny do maszyny i podziwiamy. Maszyny są tu nieduże, ale za to imponują swą skomplikowaną budową, precyzyjnością i sprawnością pracy. Ta precyzyjność tak u maszyn jak i u ludzi to charakterystyczna cecha fabryki. Takie np. pracownice od cięcia rurek, albo te obsługujące maszynki do wyrobu spiral, albo wreszcie napinaczki spiralek – to po prostu półautomaty… Przez ręce każdej z nich przechodzi dziennie ponad 500 żarówek w różnych stadiach. A jaka to odpowiedzialna praca.
- Jeden moment nieuwagi ze strony np. napinaczki – mówi tow. Rurawski – jedno silniejsze naciśnięcie pincetką i … robota całej taśmy na nic. Żarówka miast przewidzianych godzin pracy, wytrzymuje tylko połowę, albo spala się już przy próbie.
Wychodzimy z sali produkcyjnej oczarowani i spoceni … Tak – spoceni – choć na dworze jest dość zimno. Jak ci ludzie muszą się pocić latem!
- Pozwólcie, dyrektorze – zwracamy się w czasie przerwy obiadowej do dyrektora naczelnego, inż. Reicha – zadać sobie kilka ogólnych pytań. A zatem pierwsze;
- Skąd wzięła się nazwa tej fabryki?
- Słowo „Osram” składa się z dwu członów- ze zgłoski Os – będącej początkiem wyrazu „Osmium 44” – pierwiastka używanego dawniej przy produkcji żarówek, oraz ze zgłoski Ram, która znów jest końcem wyrazu „Wolfram” – pierwiastka używanego obecnie przy produkcji żarówek.
- A czy ta nazwa długo jeszcze będzie u nas pokutować?
- Oficjalnie nazwa ta została już zniesiona, bo od 1 stycznia fabryka nasza już nie nazywa się „Osram”, a fabryka „L-1 – Pabianice”.
- Ta nazwa jest strasznie tajemnicza – wygląda na jakiś szyfr. Ale dlaczego nie używacie jej w waszej korespondencji?
- Bo brak nam jeszcze nowych stempli…
- A może teraz powiecie nam coś o produkcji w ogóle? Np. o możliwościach produkcyjnych, planie …
- Możliwości produkcyjne naszej fabryki wykorzystywane są do ostatniego stopnia. Szczerze mówiąc, to my tu popełniamy codziennie zbrodnię, bo pracujemy na naszych starych maszynach po 17 godzin i nawet nie mamy ich kiedy porządnie oczyścić…
- A plan?
- Plan roczny wykonaliśmy tylko w 83 procentach. Przyczyny? Przymusowe postoje w pierwszych trzech kwartałach z braku surowca. Plany miesięczne ostatniego kwartału wykonywaliśmy z nadwyżką, ale, niestety, nie zdążyliśmy nadrobić tamtych strat. Społeczeństwo denerwuje się jeszcze z powodu ”głodu żarówek” – ciągnie dyr. Reich – ale, niestety, my jeszcze nie możemy nadążyć z produkcją. Muszą tymczasem pomagać nam inne fabryki i import.
Głos Pabianic (nr 205/1948) zaprezentował tow. Rurawskiego z fabryki żarówek, jako człowieka pracy i walki o dobrobyt.
Postanowieniem Prezydenta RP odznaczony został srebrnym Krzyżem zasługi obecny kierownik produkcji fabryki żarówek L-1 w Pabianicach, członek Polskiej Partii Robotniczej, tow. Stefan Rurawski.
Stary specjalista, mający za sobą 18 lat pracy w swym zawodzie, natychmiast po zwolnieniu z obozu w Stutthofie w maju 1945 r. zgłosił się do dyr. Kossakowskiego z prośbą o pracę. Zgłosił swe usługi i przyjął bez szemrania pracę w obcym dlań mieście, w obcym środowisku, w obcym zakładzie pracy.
Przyjęty z radością jako wybitny fachowiec, rzuca się od razu w gorący bój o rozbudowę fabryki, o powiększenie i polepszenie produkcji. Rozpoczyna pracę w lecie 1945 r., gdy hale fabryczne dawnej firmy Osram były tylko w połowie zapełnione maszynami i to zaledwie częściowo nadającymi się do użytku.
Pełen energii, pracowity ponad wszelką miarę, nie liczący się z czasem – ujmuje w swoje ręce kierownictwo produkcji i … zdobywa uznanie wszystkich współpracowników, nie wyłączając tych, którzy początkowo niechętnym okiem patrzyli na „obcego”. Porwał swoim zapałem innych i stworzył zespół entuzjastów w coraz szybszym tempie rozbudowujących fabrykę.
Zapełniają się hale fabryczne, a opróżniają szopy – zbiorowisko starych, przeznaczonych na złom gratów. Dzięki niemu powstaje słynny już dziś aparat do czyszczenia gazów, popularnie zwany przez robotników „tramwajem”. Cudem po prostu zostaje zmontowany po kapitalnym remoncie zespół do produkcji żarówek wysokowatowych, składający się z maszyn częściowo rewindykowanych z Niemiec, a częściowo wykonanych własnymi silami.
Tow. Rurawskiego pasjonuje ożywianie starych, połamanych maszyn, doprowadzanie ich do stanu używalności. Przez to przybywa jeszcze jeden zespół żarówek wysokowatowych i jeden zespół uniwersalny. Już w grudniu 1946 r. „mistrz żarówkowy” wypuszcza pierwszą żarówkę 1000-watową, dotąd w pabianickiej fabryce nie produkowaną.
W taki to sposób stan posiadania fabryki zwiększył się z dwóch zespołów w 1945 r. do sześciu pod koniec 1946 r. z siódmym w remoncie. Zespół – to łatwo napisać, czy powiedzieć. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że się on z nóżkarni, zatapiarki, pompy, wypalarki, jeśli nie liczyć maszyn pomocniczych.
Mnożyły się te maszyny i aparaty w błyskawicznym tempie dzięki wysiłkowi zestrojonego przez tow. Rurawskiego zespołu robotników naśladujących w pracy swego przewodnika, porwanych jego energią, inicjatywą i ofiarnością. I najzupełniej słuszne, że on właśnie otrzymał odznaczenie. Zasłużył na nie w zupełności, co przyznają tak jego zwierzchnicy, jak jego współpracownicy.
Rozbudowa i remont fabryki nie wyczerpują długiego szeregu zasług tow. Rurawskiego. Przygotowywanie kadr, szkolenie narybku – to również jedna z dziedzin jego wszechstronnej działalności.
W Odrodzonej Polsce tow. Rurawski znalazł możność rozwinięcia swego talentu i wyżycia się we wszystkich kierunkach, jako pracownika, jako mistrza, jako nauczyciela, wynalazcy, polityka i ideowego wychowawcy.
Polska Partia Robotnicza dumna jest z tego, ze w jej szeregach znajdują się tacy, jak tow. Rurawski.
Po otrzymaniu odznaczenia z rak przedstawiciela Zjednoczenia Energetycznego, ob. Kossowskiego, tow. Rurawski oświadczył:
„Będę pracował tak jak dotąd, będziemy razem pracować. W naszej pracy nie napotykamy takiej trudności, której nie moglibyśmy pokonać. Damy krajowi jeszcze więcej, jeszcze lepszych żarówek”.
Istotną rolę zaczęła odgrywać komunikacja wewnątrz zakładu pracy. Głos Pabianic (nr 320/1948) w artykule „Gazetka ścienna w Fabryce Żarówek” pisał: Niedawno byliśmy w Państwowej Fabryce Żarówek, gdzie zdobyliśmy wiele ciekawego materiału z życia tej fabryki, a miedzy innymi stwierdziliśmy fakt istnienia dobrze robionej, obszernej, pięknie redagowanej i graficznie pomysłowo rozwiązanej gazetki ściennej.
Zainteresowany zatrzymałem się przed ramka, na której wywieszona jest fabryczna gazetka ścienna. Co za obfitość materiału! I jaki ciekawy materiał!
Ostatni piętnasty numer gazetki ściennej przynosi wiele bardzo ciekawych artykulików – pozwolimy sobie podać parę tytułów.
Na przodującym miejscu artykulik niejako wstępny – najważniejszy i najaktualniejszy w danej chwili – jego tytuł brzmi: „Wykonamy 5 milionów żarówek przed 5 grudnia br.”. W artykule tym autor mówi o zobowiązaniach załogi przed Kongresem Zjednoczeniowym. Artykuł mógłby śmiało znaleźć się w najpoważniejszym, robotniczym piśmie codziennym.
Następny artykuł pisze robotnica-przodownica pracy: „Wykonamy plan roczny fabryki do dnia 25 grudnia”.
15 numer gazetki ściennej zwraca szczególniejszą uwagę i poświęcony jest sprawie wykonania planu produkcyjnego oraz zobowiązaniom przedkongresowym. Jest kilka wierszyków, może jeszcze nieudolnych w rymie i rytmie, ale dowcipnych i zrozumiałych, jest wreszcie kolumna humoru.
Zainteresowani 15 numerem gazetki ściennej zwróciliśmy uwagę na poprzednie numery, przechowywane pieczołowicie w archiwach. Są naprawdę bardzo dobre. Z tych 15-tu miesięcznych numerów gazetki można sobie z łatwością wyrobić sąd o życiu fabryki.
Do szczególnie udanych należy numer ze zdjęciami poświęcony wczasom.
W przeciągu 15-tu miesięcy wychował się aktyw redakcyjny i obecnie organizuje się już gazetki ścienne we wszystkich wydziałach produkcyjnych.
Teraz jest szczególnie sprzyjający okres rozwoju gazetek ściennych w naszych fabrykach, właśnie w tym okresie wielkich wydarzeń przedkongresowych i produkcyjnych.
Tłumaczyli nam towarzysze w innych zakładach pracy w Pabianicach, że obecnie mają ważniejsze sprawy na głowie, aniżeli organizacja gazetki ściennej. Jednak zapomnieli o jednym najważniejszym, że przy organizowaniu i opracowaniu tych bardzo ważnych spraw, wielką pomoc – właśnie teraz – przynieść może dobrze robiona, ciekawa, gazetka ścienna. Jest ona niejako lustrem tych wielkich wydarzeń obecnego okresu w naszych fabrykach.
Powoli ożywieniu ulegała działalność sportowa w mieście. Glos Pabianic (nr 205/1948) relacjonował mecz piłkarski między drużyną z Białegostoku a pabianickim PTC.
Do niedzielnego meczu o wejście do II-ej Ligi, rozegranego w obecności 2.500 widzów, między białostockimi „Wiciami” i pabianickim PTC, drużyny wystąpiły w następujących składach: Wici: Dyga, Zasada, Olszówka, Szpuda, Mirniczenko, Burzyński, Gałasiński, Choroszuch, Paszko, Czerpko, Lachowski..
PTC: Adamus, Nowacki, Wypych, Wlazłowicz, Miller, Duszyński, Zuber, Kurowski, Stusio, Grabowski, Krzemiński.
Gra rozpoczyna się ospale, obie strony jak gdyby chciały wypróbować przeciwnika. Nie mniej PTC ma więcej z gry ciągle goszcząc na połowie „zielonych”. W piątej minucie pada pierwszy strzał na bramkę Wici, lecz piłka posłusznie układa się w rękach bramkarza, który w dalszym ciągu gry zdobywa sobie sympatię publiczności swym opanowaniem i przytomnością umysłu.
W 7-ej minucie Kurowski pięknym strzałem zdobywa prowadzenie dla PTC. W następnej minucie Grabski podwyższa wynik. PTC prowadzi 2:0. Drugi goal, to wina po części bramkarza, po części obrony. Dyga niepotrzebnie wybiegł na spotkanie piłki, a obrona zaopatrzyła się widocznie na trybuny upstrzone różnokolorowymi sukienkami pięknych pabianiczanek.
Adamus stoi w bramce „bezrobotny”. Publiczność domaga się tempa.
W 30-ej minucie pada trzecia bramka dla PTC ze strzału Krzemińskiego. Nastąpiło to tak nieoczekiwanie, ze zdumiony był i bramkarz i publiczność, i sam Krzemiński wreszcie. Piłka zatoczyła powolny łuk i jakoś sama wślizgnęła się w róg.
Kilka minut później Choroszuch zdobywa pierwszą bramkę dla Wici. Jest to jedyny wyczyn sympatycznych chłopaków. Bramka ta uratowała ich jedynie od „hańby”. Starają się wprawdzie i stwarzają kilka groźnych sytuacji pod bramką pabianiczan, ale nic z tego nie wychodzi, bo wiciowcy grają solo i wszystkie kombinacje zawodzą.
Po przerwie gra staje się coraz ostrzejsza i PTC całkowicie przejmuje inicjatywę w swoje ręce. Zuber już w piątej minucie bardzo silnym strzałem zdobywa czwartego goala, a Krzemiński, który miał szczęśliwy dzień dociągnął do sześciu.
PTC nie zadowoliło wczoraj swoich zwolenników. Chłopcy grali ospale, bez nerwu, pomimo ciągłego dopingowania przez publiczność. Sędziował nieźle ob. Terk z Gliwic.
Nie wszyscy mieszkańcy potrafili znaleźć miejsce w nowym porządku politycznym i społecznym, jaki zapanował w miasteczku, niektórzy popadali w alkoholizm.
Głos Pabianic (nr 291/1948) opublikował nawet „czarną listę pijaków i awanturników”.
Czarna lista pijaków w Pabianicach powiększa się stale. Oto nowe nazwiska tych którzy figurują ostatnio na niej: Redzynia Stefan, zam. Pabianice ul. Reymonta 39, do swych kilkakrotnych pijaństw dołożył jeszcze jedno i w stanie nieprzytomnym leżał na ulicy Moniuszki, skąd funkcjonariusze MO zmuszeni byli przenieść go na pryczę do Komisariatu. Stałym gościem Komisariatu MO w Pabianicach jest ob. Wesoły Franciszek zam. w Pabianicach, ul. Kościuszki 11. Ostatnio w stanie nietrzeźwym wywołał awanturę w tramwaju i znów znalazł się w celi aresztanckiej. Strzelczyk Władysław, zam. Pabianice, ul. Moniuszki 98, w stanie nietrzeźwym odprowadzony został do Komisariatu, gdzie zachował się impertynencko wobec dyżurnego. Kolat Eugeniusz, zam. Pabianice, ul. Garncarska 21, ponoszony temperamentem alkoholowym zdemolował celę w Komisariacie, za naprawę której, prócz kary za opilstwo, musi zapłacić. Rzelczak Jerzy, zam. Pabianice, ul. Pułaskiego 26, w stanie nietrzeźwym urządził awanturę. Kawecki Emil, zam. Pabianice, ul. Partyzancka 116 urządził awanturę i porąbał okna swojej sąsiadce Werfel Anieli, zam. Pabianice, Partyzancka 113 grożąc jej zabiciem. Nowak Józef, zam. Pabianice, ul. Kościelna 2 w stanie nietrzeźwym urządził awanturę i pobił chłopca Włocha Mieczysława, zam. Pabianice, ul. Sienkiewicza 1.
New York Times w numerze z 21 stycznia 1989 roku odnotował jedną z ostatnich akcji strajkowych prowadzonych w komunistycznych jeszcze Pabianicach. John Tagliabue pisał o pełnej napięcia atmosferze politycznej tuż przed rozmowami „okrągłego stołu”.
Walesa Is Ready to Negotiate But Union Puts Off Approval
(…) Talking to reporters after meeting with several hundred Solidarity supporters at the Lenin Shipyard here, Mr. Walesa said, “Seeing all our needs and necessities, I will try to do everything on my side to begin talks about Poland and a round table as soon as possible.”
It was his public comment since the publication of Communist Party resolution calling for talks leading to the creation of new trade unions, including Solidarity.
Solidarity has stressed that it would not enter talks proposed by the authorities before the Government declares its intentions on legalizing the union, which has been banned for seven years. Mr. Walesa’s comments were the first indication that he thinks the party resolutions fulfills that demand.
The urgency in Mr. Walesa’s voice was explained by a growing threat of labor unrest. The state-run television reported that a strike at a major textile mill at Pabianice, near Lodz, had been suspended until Feb. 8 to give management time to make new pay proposals. Workers there are calling for higher pay and the return of Solidarity. (…)
***
Roman Peska w artykule „Żywią i bronią” – Nowe Życie Pabianic nr 2-3, 1992 r. przedstawił działalność Polskiego Stronnictwa Ludowego w miasteczku tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej.
Koło grodzkie Polskiego Stronnictwa Ludowego w Pabianicach powstało na przełomie 1945/1946. Prezesem był Tomasz Pycio, a do władz koła wchodzili: Mikołaj Czyżewski, Konstanty Bartoszek, Helena Łacwik, Czesław Chojnacki, J. Raszewski, Młynarczyk, M. Grottel, K. Kraska, J. Sulej, J. Cieciorowski i M. Szczepaniak. Koło identyfikowało się z polityką Stanisława Mikołajczyka, stojącego na gruncie całkowitej niepodległości i suwerenności Polski. Była to najsilniejsza organizacja polityczna miasta. Należeli do niej chłopi, rzemieślnicy, kupcy, inteligencja i młodzież. Siła Koła zasadzała się na licznych kołach wiejskich w Górce Pabianickiej, Świątnikach, Bychlewie, Rypułtowicach i innych.
Uroczystość poświęcenia sztandaru Koła 27.10.1946 r. połączona z uroczystą mszą świętą w kościele św. Mateusza, przekształciła się w wielka manifestację solidarności i siły społeczeństwa dążącego do rzeczywistej wolności i niepodległości. Sztandar Koła PSL został potem potajemnie przekazany i ukryty w kościele NMP w Pabianicach, gdzie znajduje się do dziś. Rosnąca popularność i siła Koła, wywołują wielkie, graniczące z paniką zaniepokojenie komunistów. Przystępują oni do brutalnego ataku. Zastrasza się ludzi. Bojówki ubecko-zetwuemowskie zakłócają bezkarnie zebrania i wiece PSL. Nasyła się szpicli i konfidentów. „Nieznani sprawcy” napadają i biją najbardziej aktywnych działaczy. Ubecy na czele ze swym szefem Wacławem Baśko „odwiedzają” w domach działaczy i członków PSL. Z byle powodu przetrzymuje się ludzi w areszcie UB. Członków PSL prowadzących działalność rzemieślniczą czy kupiecką nękano kontrolami i domiarami podatkowymi.
Do społeczeństwa docierają złowieszcze wiadomości o popełnionych mordach na terenie powiatu łaskiego. Przed każdą uroczystością zamykano co bardziej aktywnych działaczy, a w szczególności: T. Pycio, K. Kraskę, I. Sosina, J. Cieciorowskiego, S. Rybaka i innych. Rozlepiane w nocy plakaty są zrywane przez bojówki lub „przyozdabiane” swastyką, szubienicą, napisami o treściach szkalujących PSL czy jego działaczy, np. „Precz z reakcją”, „Mikołajczyk do Londynu”, „Balcerzak – sługus obszarników”.
Jedyna gazeta codzienna PSL - Gazeta Ludowa wydawana centralnie i w ograniczonej przez komunistów ilości, cieszy się w mieście dużą popularnością. Każda ilość rozchodzi się błyskawicznie, a poszczególne egzemplarze wędrują z rąk do rąk.
Pabianicka organizacja PSL nie poddaje się i kontynuuje działalność, przygotowując się do wyborów powszechnych wyznaczonych na 19.01.1947 roku. Komuniści i zetwuemowska awangarda opanowują większość komisji wyborczych. Frekwencja wyborcza jest wysoka i wszystko wskazuje na to, że wyborcy oddają swe głosy na kandydatów PSL. Wynik wyborów jest jednak zupełnie inny. Blok lewicy otrzymuje 80, 1 %, a PSL „aż” 10,3 % głosów oddanych w kraju. Już wówczas mówiło się: teraz wiemy na pewno, że wyniki wyborów zostały sfałszowane.
Tymczasem w pabianickim okręgu wyborczym kandydat PSL Józef Balcerzak odnosi zwycięstwo. Popularność tego wybitnego działacza oraz jego zasługi dla sprawy chłopskiej były tak wielkie, że komuniści woleli uniknąć jawnego fałszerstwa. Powetowali to sobie na innym terenie. Siła PSL topnieje, również Koła Grodzkiego w Pabianicach. Prezes stronnictwa Stanisław Mikołajczyk zagrożony uwięzieniem potajemnie, przy pomocy ambasady USA 21.10.1947 roku opuszcza kraj na angielskim statku.
Rozpoczynają się czystki wśród członków PSL. Organizacja rozpada się w całym kraju. W Pabianicach Koło Grodzkie przyjmuje nieco inną taktykę licząc, że może uda się przetrwać i prowadzić mimo wszystko ograniczoną, ale niezależną działalność. Przyjmuje nazwę PSL-lewica, na czele którego staje prezes J. Raszewski. Ciągle nękany, a nawet pobity przez ubeków nie ustępuje. Pełni tę funkcję do zjazdu zjednoczeniowego ruchu ludowego pod koniec 1949 roku. Od tego momentu w „odrodzonym ruchu ludowym”, którego wyrazicielem teraz jest Zjednoczone Stronnictwo Ludowe, przeważają (delikatnie mówiąc) ugodowcy, skłonni do współpracy z komunistami. Prezesem odrodzonego ZSL zostaje Jan Raducki. Jednakże organizacja nie jest już tym, czym była, przekształca się w komunistyczną marionetkę, która praktycznie w życiu miasta nie odgrywa żadnej roli. Potężny ruch ludowy o patriotycznym nastawieniu, został zniszczony i zneutralizowany. Naród pozostał sam.
„Władza ludowa” była pamiętliwa i mściwa. W 1950 roku następują dalsze akty gwałtu na działaczach PSL. Zatrzymany zostaje Kazimierz Kraska, żołnierz Września 1939 roku, żołnierz ZWZ-AK, członek zarządu i chorąży sztandaru Koła Grodzkiego PSL w Pabianicach. W październiku 1952 roku w nocy na ulicy Świętokrzyskiej (dziś 7 Listopada) zostaje bestialsko zamordowany Bronisław Karaszkiewicz, piekarz, były członek PSL, ojciec 6 małych dzieci. Zwłoki jego porzucone zostały w krzakach koło cmentarnej trupiarni. Mordercami byli „stróże porządku i bezpieczeństwa obywateli”.
Do dziś nie jest znany wynik śledztwa, o ile takie zostało w ogóle wszczęte. Skierowana do Bolesława Bieruta skarga pozostała bez odpowiedzi. Władza ludowa triumfuje. Jej przywódca – I sekretarz PPR Władysław Gomułka wypowiada wtedy pamiętne słowa: Władzy raz zdobytej – nigdy nie oddamy! Na szczęście i na pożytek Polaków nie spełniły się.
O sprawie Karaszkiewicza pisał także R. Peska w książce „Nie rzucim ziemi…Z dziejów komunistycznego bezprawia 1945-1948”, 2000.
Śmierć piekarza
Kolejnym dowodem komunistycznego barbarzyństwa jest bestialskie zamordowanie Antoniego Bronisława Karaszkiewicza, b. członka Koła Grodzkiego PSL w Pabianicach, z zawodu piekarza, ojca sześciorga dzieci. Jesienią 1997 roku Grażyna Grabowska opisała całe to zdarzenie w Expresie Wieczornym – Kulisy. Obszerne opracowanie „Śmierć piekarza” w całości poniżej cytujemy:
- Ratujcie – krzyczał Antoni Karaszkiewicz. Potem ludzie usłyszeli, jak prosi swego oprawcę: - Nie zabijaj mnie mam sześcioro dzieci. Z pobliskiej piekarni wybiegli mężczyźni uzbrojeni w drewniane łopaty. Chcieli pomóc koledze. Wtedy milicjant wymierzył broń w piekarzy. – Niech jeszcze jeden tu wyjdzie! – zagroził.
W marcu tego roku zmarł 91-letni Bronisław M. Pabianiczanie, którzy go znali, mówią, że Bóg dał mu długie życie, żeby miał czas na poprawę. W lipcu 1952 roku ówczesny milicjant Bronisław M. zastrzelił Antoniego Karaszkiewicza. Żona Maria, 84-letnia dziś wdowa miała nadzieję, że zabójca jej męża stanie przed sądem. Dobijała się sprawiedliwości w czasach stalinowskich, po Gomułkowski Październiku i teraz, kiedy jest już III rzeczypospolita. Bezskutecznie.
Podejrzany piekarz
Rodzina Karaszkiewiczów mieszkała w Pabianicach w murowanej kamienicy przy ul. Kamiennej. Antoni Karaszkiewicz pracował niedaleko domu, w piekarni mistrza Lubiszewskiego na rogu ul. Pięknej i Moniuszki. W powojennych latach był aktywnym działaczem PSL. Do Mikołajczykowskiej partii wstąpił, kiedy miał 34 lata. W pabianickim oddziale PSL Antoni należał do grupy szturmowej, która miała ochraniać zebrania i uroczystości partyjne. W 1947 roku wraz z innymi rozrzucał wyborcze ulotki. Po przegranej PSL i ucieczce Mikołajczyka z kraju, Antoni Karaszkiewicz wielokrotnie był wzywany do miejscowego Urzędu Bezpieczeństwa na przesłuchania. UB-owcy starali się wyciągnąć z niego informacje o organizacji i jej członkach. Piekarz nie uląkł się gróźb, milczał. O komunistach miał zdecydowane zdanie. Jeden z jego krewnych, przedwojenny policjant, został zamordowany przez Rosjan w Ostaszkowie. Karaszkiewicz skupił się więc na pracy – z domu do piekarni, z piekarni do domu. Wiedział, że UB go obserwowało. W domu czekały na niego dzieci: marian urodzony w 1939 r., i młodsi: Stanisław, Jadwiga i Bogdan, a także bliźnięta – Urszula i Tadeusz, urodzeni przez Marię w 1950 r.
Nocny dramat
29 lipca 1952 roku 42-letni piekarz, jak zwykle poszedł do pracy na noc. Także tej nocy Bronisław M. plutonowy milicji, wraz z funkcjonariuszami powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa, ubrani po cywilnemu patrolowali ulice Pabianic. Czas był niespokojny. Pomimo że były to szczytowe lata stalinowskiego terroru, na ulicach Pabianic pojawiły się „antypaństwowe”, antykomunistyczne ulotki. Było po godzinie drugiej, kiedy Bronisław M. spotkał na ul. 7 Listopada (obecna Świętokrzyska) Antoniego Karaszkiewicza. Świadkowie mówili później, że najpierw usłyszeli wołanie o pomoc. Antoni Karaszkiewicz pytał swojego oprawcę: - Za co mnie bijesz? Prosił : - nie zabijaj mnie. Ktoś zawołał z balkonu: - - Łobuzie, to znajomy człowiek, idzie do pracy! Słychać było uderzenia, a potem strzały. Z pobliskiej piekarni wybiegli uzbrojeni w drewniane łopaty mężczyźni. Milicjant wymierzył w nich broń. Mężczyźni cofnęli się. Dwadzieścia minut później na ulicy pojawili się funkcjonariusze UB. Pozbierali łuski, a ciężko rannego Antoniego Karaszkiewicza wrzucili do bagażnika samochodu, wywieźli na cmentarz i porzucili w krzakach. Nikt nie udzielił pomocy umierającemu człowiekowi.
Jedyny świadek
Jan G. służył wtedy w pabianickiej milicji. 20 lipca 1952 roku dokładnie wrył mu się w pamięć. Tego dnia komendant Henryk O. rozkazał mu przewieźć zwłoki Antoniego Karaszkiewicza do zakładu Medycyny Sądowej w Łodzi. Jan G. pojechał po ciało na cmentarz. Przy zwłokach zastał żonę i matkę zabitego. Milicjant dał się ubłagać kobietom, zabrał je wraz z ciałem do Łodzi. Jan G. był obecny przy lekarskich oględzinach.
- Antoni Karaszkiewicz dostał trzy kule. Dwie w nogę, trzecią w pachwinę - wspomina były milicjant. Lekarz stwierdził, że piekarz „wykrwawił się na śmierć”. Po badaniach milicjant przywiózł ciało do Pabianic. Otwartą trumnę ze zwłokami Karaszkiewicza pozostawił w cmentarnej kaplicy. – Myślałem, że tak będzie lepiej – tłumaczył komendantowi. Ten jednak ukarał go za to pięcioma dniami aresztu. Do kaplicy przychodzili bowiem wzburzeni ludzie.
- W komendzie mówiło się, że do Karaszkiewicza strzelał Bronisław M. Prowadzono z nim jakieś rozmowy, a potem przeniesiono do komisariatu w Ksawerowie – mówi Jan G.
Na pogrzebie piekarza zgromadziły się tłumy oburzonych pabianiczan. Kondukt żałobny przemaszerował ulicami miasta. Z ukrycia obserwowali żałobników funkcjonariusze UB.
Szukanie Sprawiedliwości
W sierpniu 1952 roku wdowa przyszła do komendanta milicji Henryka O. Pytała , jak ma żyć bez męża i z szóstką małych dzieci. Mężczyzna w niebieskim mundurze próbował wmówić kobiecie, że jej mąż zginął „z własnej winy”. – Milicjant wziął pani męża za uciekiniera z więzienia, gonił go, doszło do szarpaniny. Milicjant strzelił kilka razy, a strzały były śmiertelne. Mąż pani umarł z upływu krwi – przyznał na koniec Henryk O. Maria Karaszkiewicz nie dała się przekonać, że jej mąż zginął „z własnej winy”. Wysłała do prezydenta Bieruta doniesienie o popełnieniu przestępstwa. Jej list pozostał bez odpowiedzi. Tego samego roku prokurator wojskowy umorzył postępowanie karne wobec podejrzanego Bronisława M. Następnego lata naczelny prokurator wojskowy odrzucił zażalenie wdowy na umorzenie postepowania. Prokuratura orzekła, że „winna” była sytuacja, jaka powstała wówczas w Pabianicach, po pojawieniu się w mieście ulotek antykomunistycznych. Powołani przez prokuratora biegli uznali „za zasadne wysłanie pojedynczych patroli po cywilnemu, które mogły zapobiec antypaństwowym wystąpieniom”. Ich zdaniem plutonowy Bronisław M. zatrzymał Antoniego Karaszkiewicza zgodnie z instrukcją. Jego reakcja zaś (strzały) była wynikiem zachowania piekarza, który zaczął uciekać. Przy Karaszkiewiczu nie znaleziono żadnej „bibuły”, jedynie ręcznik, który mężczyzna miał pod pachą.
Pod ochroną psa
Maria Karaszkiewicz załamała się nerwowo. Trafiła do szpitala w podłódzkim Tuszynku. Jej sześciorgiem dzieci zaopiekowali się dobrzy ludzie. Nie można wykluczyć, że dyrekcja szpitala dostała od UB ciche polecenie, aby kobietę trzymać w zakładzie jak najdłużej.
- Miałem wówczas dwa lata. Wraz z siostrą trafiliśmy do domu dziecka – mówi Tadeusz Karaszkiewicz – Matka opowiadała nam, że nie chciano jej wypisać ze szpitala. Żeby wyjść musiała użyć podstępu. Skorzystała z tego, że na dyżurze pojawił się nowy lekarz i poprosiła go o wypis. Po powrocie do Pabianic zebrała nas wszystkich. Cierpieliśmy ogromną biedę. Do dziś pamiętam zupę chlebową. Matka rozgotowywała suche kromki, które dostawała od ludzi i krasiła margaryną. Czasem kostkę tłuszczu podarował znajomy piekarz – wspomina 47-letni mężczyzna. – Od dwudziestego roku życia pracowałem. Odgarniałem śnieg, wrzucałem ludziom węgiel do piwnic. Nosiłem torby z zakupami.
Maria Karaszkiewicz wielokrotnie pokazywała dzieciom mordercę ich ojca. – Kiedy spotkaliśmy Bolesława M. na ulicy – wspomina Tadeusz Karaszkiewicz – matka wskazywała na niego i mówiła głośno: „Patrzcie, to jest morderca waszego ojca”. On ani razu nie zaprotestował, ani razu nie odezwał się nawet jednym słowem. Zawsze chodził z wielkim psem – wilczurem.
Zaplanowana zbrodnia
W Pabianicach mówiono, że bezpieka chciała pozbyć się piekarza, byłego PSL-owca. Tamtej nocy trafiła się okazja. Bronisław M. i towarzyszący mu nieznajomi do dziś z nazwiska funkcjonariusze UB, ujrzeli idącego Karaszkiewicza i postanowili go zastrzelić. Niektórzy ludzie podejrzewali nawet, że Ubowcy z milicjantami specjalnie czekali na niego. Nie wzięli jednak pod uwagę, że noc była ciepła i w domach pootwierano okna. Dlatego wielu pabianiczan z ulicy 7 Listopada słyszało, co się działo na ulicy przed ich domem. Antoni Karaszkiewicz został zatrzymany, pobity, a potem zastrzelony z zimną krwią. To było morderstwo.
W 1956 roku Maria Karaszkiewicz po raz kolejny szukała sprawiedliwości, napisała list do Władysława Gomułki. Nie otrzymała odpowiedzi. Dopiero 41 lat po śmierci Antoniego Karaszkiewicza, w 1993 r., po kolejnym piśmie Marii Karaszkiewicz sprawą zajęła się prokuratura w Pabianicach. Przez trzy lata trwały poszukiwania akt i ustalanie faktów. Nie ustalono nazwisk funkcjonariuszy UB, którzy wraz z milicjantem patrolowali wówczas ulicę 7 Listopada, nie ustalono, kto wydał polecenie wywiezienia rannego na cmentarz i porzucenie go tam; najprawdopodobniej był to szef pabianickiej bezpieki. Byłego milicjanta nawet nie przesłuchiwano. Kiedy Bronisław M. zmarł, prokurator umorzył postępowanie.
Sędziwa Maria Karaszkiewicz pytana, czy nie zamierza wystąpić o odszkodowanie, machnęła ręką. Uważa, że jej starania nic by nie dały. – Pisałam przez tyle lat – mówi. – I co? Nic. Ja już w żadną sprawiedliwość nie wierzę.
R. Peska , w cytowanej publikacji, przedstawił także warunki działania Polskiego Stronnictwa Ludowego w Pabianicach.
Siedziba – lokal Zarządu Koła Grodzkiego PSL mieściła się przy ulicy Św. Jana 1 (róg św. Jana i Zamkowej). Na piętrze były pomieszczenia biurowe oraz sala odczytowo-konferencyjna. Na tym samym piętrze mieszkała rodzina p. Musiałka – skarbnika Kola. Zona jego prowadziła sekretariat. Oboje całkowicie byli pochłonięci obowiązkami i praca na rzecz Koła. Szeregi członków PSL szybko się powiększały tak, że w ciągu kilku miesięcy organizacja stała się najliczniejszą i najbardziej prężną partia polityczną w Pabianicach. Napływ nowych członków nie ustawał. Wokół miasta powstawały liczne koła wiejskie i gminne współpracujące z Kołem Grodzkim PSL w Pabianicach. Zaczął się ruch zakładania Kół PSL w zakładach przemysłowych, instytucjach, środowiskach i organizacjach zawodowych, np. wśród rzemieślników – co najbardziej niepokoiło komunistów. W siedzibie Koła Grodzkiego PSL odbywały się narady, konferencje, odczyty, szkolenia, posiedzenia władz kola, spotkania z działaczami PSL. Panował tu nieustanny ruch i przepływ ludzi, najczęściej w sprawach organizacyjnych i interwencyjnych. Wśród nich dominowali ludzie o patriotycznym nastawieniu. Bywali tu także nasyłani konfidenci i donosiciele, a także przebrani funkcjonariusze UB. Tych ostatnich, a również cześć konfidentów wyłapywał, demaskował i usuwał z sali strażnik ochrony siedziby Antoni Karaszkiewicz. Swoją nieugiętą i wnikliwą postawą naraził się wielu funkcjonariuszom i konfidentom UB, którzy pamiętali mu to przez długie lata, by okrutnie zemścić się na nim w 1952 r.
Orzeł Biały w Koronie
Wchodzących do sali głównej Koła, witał Orzeł Biały w Koronie, ręcznie wyhaftowany na amarantowej tkaninie, oprawiony w ramkę. Wykonany i podarowany został przez „nieznaną panią” w dowód uznania dla działaczy Koła. Jego umieszczenie w publicznym i ruchliwym miejscu było sola w oku bezpieki, która usilnie chciała wymóc jego usunięcie. Mimo przeróżnych presji i gróźb bezpieki Orzeł w Koronie pozostał niewzruszony. Dopiero w 1947 lub na początku 1948 r., gdy PSL „przeobrażał się” w ZSL, orzeł zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. Pozostała tylko rama i popękana szyba. Mimo śledztwa bezpieki, nie udało się ustalić osoby i miejsca jego ukrycia i przechowania. Sprawa wyjaśniła się dopiero w 1994 roku – po upływie 46 lat – podczas spotkania autora z b. członkiem Zarządu Koła Grodzkiego PSL w Pabianicach – Józefem Cieciorowskim. Ujawniło wtedy, że w 1947 r. lub na początku 1948 r. wyrwał orła i zabrał do domu na przechowanie, gdzie przeczekał wszystkie zakręty historii. Pan Józef Cieciorowski przekazał orła Muzeum Miasta Pabianic.
Gazeta Ludowa
Gazeta codzienna PSL wydawana w Warszawie, była wówczas jedyna wolna i niezależną gazetą jedynej opozycji politycznej w kraju. Mimo ograniczonego nakładu i ciągłej ingerencji cenzury była jedyną gazetą bez zwrotów. Rozchodziła się błyskawicznie, przechodząc z rąk do rąk.. Kolportażem Gazety Ludowej na terenie Pabianic i okolic zajmowała się pani Gruchała, zona Jerzego Raszewskiego – członka Zarządu Koła. Punkt kolportażu mieścił się w mieszkaniu państwa Raszewskich, w nieistniejącym już domu przy ul. Kilińskiego. Każdego dnia, wejście do punktu było oblegane przez ludzi wyczekujących momentu sprzedaży. Nie zawsze było to możliwe bowiem niektóre dostawy w drodze do Pabianic ginęły lub były niszczone przez „nieznanych sprawców”.
Pani Raszewska wykonywała swoją pracę z wielka obowiązkowością i starannością na jaką ją było stać. Nie podobało się to bezpiece, która poprzez różnych ludzi i różne służby państwowe utrudniała prowadzenie kolportażu, szykanując i grożąc w przeróżny sposób. Przeprowadzano rewizje, dewastowano sprzęt, niszczono lub zabierano dokumentację, „nieznani sprawcy” wybijali szyby. Pani Raszewska była nieugięta i prowadziła kolportaż Gazety Ludowej do końca.
Sztandar
Po zjednoczeniowym akcie SL i PSL (deklaracja z dnia 10 maja 1948 r.) sztandar Koła Grodzkiego PSL w Pabianicach – poświęcony w dniu 27 października 1946 r. – ścigany był przez bezpiekę ze szczególną zajadłością. Bezskutecznie!
Najprawdopodobniej – przez prezesa Koła Tomasza Pycia i jeszcze innych członków Zarządu Koła oraz w porozumieniu z ówczesnym proboszczem – ukryty został w latach 1948-1956 w kościele parafialnym Matki Bożej Różańcowej przy ul. Zamkowej. Świadczy o tym unikalny dokument, który przytaczam w całości:
Protokół
Dnia 28 X 1956 r.
W dziesiątą rocznicę Fundacji i poświęcenia sztandaru Polskiego Stronnictwa Ludowego Koło w Pabianicach. Były prezes Pycio, za którego kadencji sztandar był fundowany mając na uwadze, aby się taka drogocenna rzecz pamiątkowa nie zniszczyła, który przez siedem lat leżał w kopercie czyli futerale w kościele Najświętszej Marii Panny w Pabianicach Pycio postanowił nie dopuścić do zniszczenia tak cennej pamiątki, po porozumieniu z byłym sekretarzem K. Bartoszkiem, aby sztandar czyli chorągiew przekazać w darze na własność kościołowi po porozumieniu postanowili zasięgnąć opinii od członków byłego Zarządu Komitetu Fundacji. Po uzyskaniu zgody Pycio porozumiał się z ks. Proboszczem, postanowiono, aby naszycie koło Białego Orła usunąć a pozostawić tylko rok 1946. Po przygotowaniu i porozumieniu z proboszczem ks. Ciecholem w dniu 27 października 1956 r. zostało dokonane wręczenie już jako chorągwi księdzu przez Pycio. Natomiast w niedzielę 28 października 1956 o godzinie dziewiątej rano zostało odprawione uroczyste nabożeństwo za Fundatorów i ofiarodawców. Obecni byli: Chrzestna Zatorska, Pycio, K. Kraska, J. Sulej, M. Szczepanik, Cieciorowski, Górowie. I na tym uroczystość zakończono. (Pisownia oryginalna).
Począwszy od 1956 r. sztandar Koła uczestniczył we wszystkich uroczystościach – procesjach kościelnych i tu też jest jego stałe i aktualne miejsce przechowania. (…)
R. Peska opisuje także działania Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Pabianicach podczas wyborów do sejmu w 1947 roku na przykładzie losu Zygmunta Jasińskiego z Janowa k. Woli Wiązowej – członka PSL.
(…) Na dwa dni przed wyborami przyjechało UB i zabrało go do Pabianic. Trzymano go w areszcie bezprawnie przez dwa dni. Wypuścili późnym wieczorem dnia poprzedzającego wybory, myśląc że nie zdąży powrócić do miejsca zamieszkania w Woli Wiązowej. Stało się jednak inaczej. Okazyjnym samochodem dostał się w nocy do Łasku gdzie znajomi ludzie z PSL zorganizowali podwodę i jadąc w nocy przez kilka godzin, dowieźli Jasińskiego akurat na samo otwarcie lokalu wyborczego. Po zakończonym glosowaniu, zamknięciu lokalu i w trakcie liczenia głosów, wtargnęło do lokalu dwóch oficerów UB z Pabianic. Oświadczyli, że obliczanie głosów odbędzie się w Pabianicach, gdzie mieściła się siedziba komisji okręgowej. Zażądali wydania urny, Jasiński zaprotestował i zażądał opuszczenia lokalu. Jeden z ubeków wyciągnął pistolet i zagroził jego użyciem. Wtedy Jasiński usiadł na urnie i powiedział, że teraz mogą strzelać. Ubecy struchleli widząc determinację nie tylko Jasińskiego. Inni członkowie komisji trzymali w ręku krzesła, kije a kobiety nawet donice z kwiatami. Ustąpili i powiedzieli, że mają rozkaz i muszą go wykonać. Jeśli urny nie dostaną, użyją przemocy. Zaproponowali, by tym razem z urną pojechał Jasiński. Mimo poważnego zagrożenia, Jasiński przystał na to. Załadowano urnę na samochód, na której Jasiński ponownie usiadł i tak dojechał do Pabianic. Po wejściu do lokalu komisji okręgowej, dopadło go kilku ubeków, wyrwali urnę, a jego pobili i zamknęli w areszcie. W jakiś czas potem został pobity we własnym domu przez „nieznanych sprawców”. Mimo to nie ustawał w obronie chłopskich interesów i PSL. Często nachodzili go ubecy z Pabianic, strasząc, że jak się nie uspokoi, to źle skończy. Nie wytrzymał tej strasznej presji, schorowany, mając ponad 60 lat odsunął się w cień życia politycznego i społecznego.
W 14. numerze Nowego Życia Pabianic z 1991 r. ukazał się tekst „Ubecka zapłata”, który przypomina powojenny terror panujący w miasteczku.
Wdowa po Bolesławie Pietrzyku nie wiąże już końca z końcem. Syna wychowała na margarynie i smalcu, chodzi w palcie podszytym wiatrem, obiady jada w opiece społecznej. Pożółkłe dokumenty, które nosi w foliowym woreczku są dowodem krzywdy rodziny Pietrzyków. Teraz bez lęku może je pokazać.
Był styczeń 1945 roku kiedy radziecki komendant Pabianic major Kwasilnikow wezwał do siebie Bolesława Pietrzyka. Pietrzyk – przed wojną kierownik techniczny w fabryce Jankowskich, znał „ Środki Opatrunkowe” jak własną kieszeń. Robił przy kotłach i maszynach parowych. Sporo urządzeń i co cenniejszych narzędzi zdołał zakopać, zanim do miasta wkroczyli hitlerowcy.
Major Kwasilnikow powiedział krótko: „Uruchomisz fabrykę”. Dał Pietrzykowi ”bumagę” z pieczątką i kilku ludzi do pomocy. 6 lutego 1945 roku Bolesław Pietrzyk już oficjalnie był pełnomocnikiem resortu Gospodarki Narodowej i Finansów.
Tyrał dzień i noc. Nie miał czasu zjeść i wyspać się. Ale po kilku miesiącach ruszyła tkalnia, przędzalnia i oddział konfekcji. Pietrzyk pełnił wtedy funkcję tymczasowego dyrektora fabryki.
Latem 1945 roku jak zwykle przyszedł o świcie. Tego dnia portier zagrodził mu drogę do biura. Na pytanie, co się stało, portier wręczył mu list. Ostatnie słowa tego listu brzmiały: „ Obywatel Pietrzyk jest szkodliwy dla fabryki i władzy ludowej”. Taką decyzję podjęła PPR.
Tymczasowy dyrektor miał złe notowania u nowych władz, bo parę razy odmówił wstąpienia do partii. Musiał więc szukać sobie innej pracy. Był bez mieszkania, żona spodziewała się dziecka. Prace znalazł dopiero w łódzkiej fabryce kapeluszy, jako zwykły robotnik. Po miesiącu wezwano go do biura. „Zapisz się do partii, to zostaniesz kierownikiem” – padła propozycja. Odmówił i znów wylądował na ulicy.
Nocą zabrali go do Urzędu Bezpieczeństwa. Pytali, gdzie schował resztę fabrycznych urządzeń. Potem ubecy bili go i kopali, aż z pękniętego brzucha wyszły wnętrzności. Kiedy tracił przytomność wlewali mu do gardła wódkę. Na koniec musiał podpisać oświadczenie, że nie powie gdzie był i kto go skatował.
Ubecy nachodzili dom Pietrzyków nawet po północy. Raz półprzytomnego Bolesława wywlekli na mróz i zaciągnęli do fabryki. Kazali mu wskazać, które części maszyn schował przed Niemcami. Pokazał, zgadzały się co do jednej. Trzy ciężkie operacje, jakie przeszedł po pobiciu w UB nie wróciły Pietrzykowi zdrowia. Nigdy już nie mógł normalnie pracować i rodzina żyła w biedzie. Bolesław Pietrzyk zmarł w 1969 roku i nigdy nie usłyszał słowa „dziękuję”. (karo)
Autor: Sławomir Saładaj